Jeszcze wczoraj Sigmar Gabriel chciał być kanclerzem. Marzył o tym od lat. Dziś już nie chce. Ten socjaldemokrata, wicekanclerz i były już minister gospodarki zajął miejsce kolegi partyjnego, szefa dyplomacji Franka Waltera Steinmeiera. Ten z kolei, dzięki porozumieniu SPD z CDU/CSU, zastąpi prezydenta Joachima Gaucka, odchodzącego na emeryturę. Do rywalizacji z Angelą Merkel stanie dotychczasowy szef europarlamentu Martin Schulz…
Na niemieckiej scenie politycznej dzieje się wiele. Dlaczego Gabriel porzucił swoje wieloletnie aspiracje? Po prostu doszedł do wniosku, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu; wedle sondaży, nie miał szans na wygryzienie swej chadeckiej szefowej w koalicyjnym rządzie. Do września nic zapewne się nie zmieni, wybory wygrają chadecy, jednak nie z taką przewagą, by móc samodzielnie sprawować rządy. Drugie miejsce, co też jest raczej pewne, zajmie SPD. Pomijając inne, teoretyczne układy wielopartyjne, istnieje więc spore prawdopodobieństwo, że Gabriel pozostanie w nowym gabinecie wicekanclerzem i ministrem spraw zagranicznych, skoro nim już jest. Szefem MSZ chciał być także Schulz, jednak posunięcie kolegi partyjnego postawiło tę możliwość pod wielkim znakiem zapytania. Pewne jest natomiast jak amen w pacierzu, że z Merkel nie wygra, niezależnie od wspaniałomyślnych opowiastek Gabriela, jakoby w wyścigu do kanclerskiego fotela miał większe szanse od niego. Schulz per saldo niewiele straci, może bowiem liczyć na to, że w powyborczym rozdaniu zostanie ministrem czegoś tam… Pozostaje pytanie: jak te przetasowania na świeczniku niemieckiej polityki mają się do Polski?
Schulz jako szef MSZ byłby to - jak mawiają Niemcy - „Alptraum”/koszmarem dla Polski. Nie chodzi bynajmniej o to, że jest tzw. suchym alkoholikiem i, że nie ma nawet matury. Nie miał jej również były szef niemieckiej dyplomacji Joschka Fischer w koalicyjnym rządzie SPD-Zielonych, a nawet prezydent RFN Johannes Rau. Nawiasem mówiąc, ten ostatni legitymował się, tak jak Schulz, przysposobieniem do wykonywania zawodu sprzedawcy książek. Schulz nazywany jest w partyjnych i brukselskich kuluarach Pit Bullem, i nie bez powodu. Ma autorytarne ciągoty, niewyparzoną buzię i wielkie skłonności do pouczania ex cathedra przywódców innych państw. Dla kanclerz Merkel byłby niewygodnym przeciwieństwem Steinmeiera, z ksywką „concierge” rusofila Gerharda Schrödera, gdy kierował jego biurem, jednak na tyle elastycznym, że dostosował się do gruntownie zmienionej polityki zagranicznej nowej szefowej. Na taką giętkość Schulza, nie tylko w sprawach międzynarodowych, Merkel nie miałaby co liczyć. O Schulzu można powiedzieć wszystko, za wyjątkiem tego, że jest urodzonym dyplomatą. Przeciwnie, jest arogantem, który strofował niczym prezydent nieistniejących Stanów Zjednoczonych Europy, a to Słowaków, to Czechów, to znów Węgrów, wreszcie, nasz kraj, i to w kwestiach wewnętrznych, w których Unia Europejska nie ma nic do gadania.
Biorąc te aspekty pod uwagę, dobrze się stało, że Schulz kandyduje przeciw Merkel, jego kampania wyborcza nie będzie nacechowana wzajemnym zrozumieniem i sympatią. Czymś musi się przecież odróżniać od liderki chadeków, a wobec negatywnych nastrojów społecznych w RFN po otwarciu granic dla islamskich imigrantów, jego wizja beznarodowej, wspólnej Europy z jakimś wyimaginowanym, unijnym „nadparlamentem” i „nadrządem” w Brukseli popularności mu nie przyczyni.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Jeszcze wczoraj Sigmar Gabriel chciał być kanclerzem. Marzył o tym od lat. Dziś już nie chce. Ten socjaldemokrata, wicekanclerz i były już minister gospodarki zajął miejsce kolegi partyjnego, szefa dyplomacji Franka Waltera Steinmeiera. Ten z kolei, dzięki porozumieniu SPD z CDU/CSU, zastąpi prezydenta Joachima Gaucka, odchodzącego na emeryturę. Do rywalizacji z Angelą Merkel stanie dotychczasowy szef europarlamentu Martin Schulz…
Na niemieckiej scenie politycznej dzieje się wiele. Dlaczego Gabriel porzucił swoje wieloletnie aspiracje? Po prostu doszedł do wniosku, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu; wedle sondaży, nie miał szans na wygryzienie swej chadeckiej szefowej w koalicyjnym rządzie. Do września nic zapewne się nie zmieni, wybory wygrają chadecy, jednak nie z taką przewagą, by móc samodzielnie sprawować rządy. Drugie miejsce, co też jest raczej pewne, zajmie SPD. Pomijając inne, teoretyczne układy wielopartyjne, istnieje więc spore prawdopodobieństwo, że Gabriel pozostanie w nowym gabinecie wicekanclerzem i ministrem spraw zagranicznych, skoro nim już jest. Szefem MSZ chciał być także Schulz, jednak posunięcie kolegi partyjnego postawiło tę możliwość pod wielkim znakiem zapytania. Pewne jest natomiast jak amen w pacierzu, że z Merkel nie wygra, niezależnie od wspaniałomyślnych opowiastek Gabriela, jakoby w wyścigu do kanclerskiego fotela miał większe szanse od niego. Schulz per saldo niewiele straci, może bowiem liczyć na to, że w powyborczym rozdaniu zostanie ministrem czegoś tam… Pozostaje pytanie: jak te przetasowania na świeczniku niemieckiej polityki mają się do Polski?
Schulz jako szef MSZ byłby to - jak mawiają Niemcy - „Alptraum”/koszmarem dla Polski. Nie chodzi bynajmniej o to, że jest tzw. suchym alkoholikiem i, że nie ma nawet matury. Nie miał jej również były szef niemieckiej dyplomacji Joschka Fischer w koalicyjnym rządzie SPD-Zielonych, a nawet prezydent RFN Johannes Rau. Nawiasem mówiąc, ten ostatni legitymował się, tak jak Schulz, przysposobieniem do wykonywania zawodu sprzedawcy książek. Schulz nazywany jest w partyjnych i brukselskich kuluarach Pit Bullem, i nie bez powodu. Ma autorytarne ciągoty, niewyparzoną buzię i wielkie skłonności do pouczania ex cathedra przywódców innych państw. Dla kanclerz Merkel byłby niewygodnym przeciwieństwem Steinmeiera, z ksywką „concierge” rusofila Gerharda Schrödera, gdy kierował jego biurem, jednak na tyle elastycznym, że dostosował się do gruntownie zmienionej polityki zagranicznej nowej szefowej. Na taką giętkość Schulza, nie tylko w sprawach międzynarodowych, Merkel nie miałaby co liczyć. O Schulzu można powiedzieć wszystko, za wyjątkiem tego, że jest urodzonym dyplomatą. Przeciwnie, jest arogantem, który strofował niczym prezydent nieistniejących Stanów Zjednoczonych Europy, a to Słowaków, to Czechów, to znów Węgrów, wreszcie, nasz kraj, i to w kwestiach wewnętrznych, w których Unia Europejska nie ma nic do gadania.
Biorąc te aspekty pod uwagę, dobrze się stało, że Schulz kandyduje przeciw Merkel, jego kampania wyborcza nie będzie nacechowana wzajemnym zrozumieniem i sympatią. Czymś musi się przecież odróżniać od liderki chadeków, a wobec negatywnych nastrojów społecznych w RFN po otwarciu granic dla islamskich imigrantów, jego wizja beznarodowej, wspólnej Europy z jakimś wyimaginowanym, unijnym „nadparlamentem” i „nadrządem” w Brukseli popularności mu nie przyczyni.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/325252-mimo-roznorakich-dysonansow-wizyta-merkel-w-warszawie-bedzie-dobra-okazja-na-nowy-poczatek-w-naszych-stosunkach-z-niemcami