Zacznijmy od tego, że pewna zmiana w sposobie organizacji wyborów samorządowych zwyczajnie byłaby korzystna. W wielu, w zbyt wielu miejscach lokalni włodarze utworzyli coś na kształt prywatnych księstw, a na sieć wielu drobnych układów zamkniętych składa się wiele zjawisk i problemów. To ustawiane „na bezczela” przetargi i konkursy, niemal pełne rozporządzanie środkami publicznymi i unijnymi (jakże cennymi w lokalnej Polsce), uwiązanie lokalnych mediów, dysponowanie licznymi urzędami, które często są jedynymi poważnymi miejscami pracy, wreszcie brak regionalnych struktur partyjnych i organizacyjnych, dzięki którym można rzucić poważne wyzwanie długoletniemu prezydentowi, burmistrzowi czy wójtowi…
Patologie (i ich źródła, które nie w każdym rejonie Polski są jednakowe) samorządów można wymieniać długo. Pomysł na dwukadencyjność w wyborach jest z pewnością receptą na niektóre z nich, choć - rzecz jasna - nie na wszystkie.
Ale powiedzmy też wyraźnie, bez udawania Greka, o co toczy się gra. Gdyby dwukadencyjność weszła w życie przy najbliższych wyborach samorządowych, to ponad połowa aktualnych włodarzy nie będzie mogła kandydować. To wielka szansa dla polityków Prawa i Sprawiedliwości (którzy w wielu z tych miejsc są naturalnymi numerami 2 na scenie politycznej) na odbicie przynajmniej kilku cennych miast, miasteczek i gmin. Udawanie, że chodzi wyłącznie o eliminację (prawdziwych!) patologii zostawmy pensjonarkom. I dlatego w tym kontekście trudno dziwić się takim partiom jak Platforma Obywatelska, które suflują przekaz o „skoku na samorządy” - czują, że kilka miejsc mogą zwyczajnie stracić.
Zostawiając jednak na chwilę ważny argument polityczny, zastanówmy się, czy dwukadencyjność okaże się remedium na wspomniane bolączki.
Po pierwsze - istnieją, i to nie na zasadzie wyjątku, miejsca, w których długoletnich włodarzy udało się pokonać w demokratycznych wyborach. Dobry kontrkandydat, sprawna kampania wyborcza i dotarcie do wyborców nie raz udowodniły, że żelaźni kandydaci przegrywali - mimo wsparcia mediów, instytucji publicznych, wielkich pieniędzy i kontroli niemal każdej dziedziny życia społecznego. Nie trzeba tam było systemowych, odgórnych form „pomocy”, by przerwać układ, zrobić w nim wyłom, czy zwyczajnie zamienić go na inny.
No dobrze, powie ktoś, ale są przecież miejscowości i znamy ich przykłady, gdzie prezydent, wójt czy burmistrz są przyspawani do stołka od 12 albo i 16 lat. Gdzie zabetonowany układ jest nie do ruszenia, albo nie ma zorganizowanej opozycji i sensownego kontrkandydata, który byłby w stanie pokonać hegemona. Inna rzecz, że czasem ów hegemon cieszy się realną sympatią i wsparciem ze strony mieszkańców.
Ale rzeczywiście, w takich przypadkach dwukadencyjność - rozwiązanie, które nie jest zresztą żadnym pomysłem z kosmosu, bo funkcjonuje w wielu miejscach Europy i świata - mogłaby pomóc. Jednak znów - czy na pewno? Łatwo bowiem wyobrazić sobie scenariusz, w którym cwany wójt czy burmistrz po ośmiu latach kadencji wskazuje swojego dotychczasowego zastępcę, sekretarza albo po prostu przybocznego, by ten wystartował w wyborach. Wspiera go w kampanii, daje twarz na plakatach wyborczych, etc. Układ, jak już mówiliśmy, blokuje kontrkandydatów, a z tylnego siedzenia gminą czy miastem kieruje dotychczasowy włodarz.
Tutaj nie pomoże żadna dwukadencyjność; rozwiązanie, które może wpuścić nieco więcej powietrza, utrudnić kontrolowanie całego lokalnego systemu przez jedną osobę, ale jednak - nie załatwi problemu.
Wreszcie sprawa, którą sygnalizuje Jarosław Gowin, minister Dera z Kancelarii Prezydenta, (a wcześniej również minister Rafalska) - czy wprowadzanie prawa już przy najbliższych wyborach samorządowych, które objęłoby dotychczasowych prezydentów, nie jest czasem działaniem wstecz.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Zacznijmy od tego, że pewna zmiana w sposobie organizacji wyborów samorządowych zwyczajnie byłaby korzystna. W wielu, w zbyt wielu miejscach lokalni włodarze utworzyli coś na kształt prywatnych księstw, a na sieć wielu drobnych układów zamkniętych składa się wiele zjawisk i problemów. To ustawiane „na bezczela” przetargi i konkursy, niemal pełne rozporządzanie środkami publicznymi i unijnymi (jakże cennymi w lokalnej Polsce), uwiązanie lokalnych mediów, dysponowanie licznymi urzędami, które często są jedynymi poważnymi miejscami pracy, wreszcie brak regionalnych struktur partyjnych i organizacyjnych, dzięki którym można rzucić poważne wyzwanie długoletniemu prezydentowi, burmistrzowi czy wójtowi…
Patologie (i ich źródła, które nie w każdym rejonie Polski są jednakowe) samorządów można wymieniać długo. Pomysł na dwukadencyjność w wyborach jest z pewnością receptą na niektóre z nich, choć - rzecz jasna - nie na wszystkie.
Ale powiedzmy też wyraźnie, bez udawania Greka, o co toczy się gra. Gdyby dwukadencyjność weszła w życie przy najbliższych wyborach samorządowych, to ponad połowa aktualnych włodarzy nie będzie mogła kandydować. To wielka szansa dla polityków Prawa i Sprawiedliwości (którzy w wielu z tych miejsc są naturalnymi numerami 2 na scenie politycznej) na odbicie przynajmniej kilku cennych miast, miasteczek i gmin. Udawanie, że chodzi wyłącznie o eliminację (prawdziwych!) patologii zostawmy pensjonarkom. I dlatego w tym kontekście trudno dziwić się takim partiom jak Platforma Obywatelska, które suflują przekaz o „skoku na samorządy” - czują, że kilka miejsc mogą zwyczajnie stracić.
Zostawiając jednak na chwilę ważny argument polityczny, zastanówmy się, czy dwukadencyjność okaże się remedium na wspomniane bolączki.
Po pierwsze - istnieją, i to nie na zasadzie wyjątku, miejsca, w których długoletnich włodarzy udało się pokonać w demokratycznych wyborach. Dobry kontrkandydat, sprawna kampania wyborcza i dotarcie do wyborców nie raz udowodniły, że żelaźni kandydaci przegrywali - mimo wsparcia mediów, instytucji publicznych, wielkich pieniędzy i kontroli niemal każdej dziedziny życia społecznego. Nie trzeba tam było systemowych, odgórnych form „pomocy”, by przerwać układ, zrobić w nim wyłom, czy zwyczajnie zamienić go na inny.
No dobrze, powie ktoś, ale są przecież miejscowości i znamy ich przykłady, gdzie prezydent, wójt czy burmistrz są przyspawani do stołka od 12 albo i 16 lat. Gdzie zabetonowany układ jest nie do ruszenia, albo nie ma zorganizowanej opozycji i sensownego kontrkandydata, który byłby w stanie pokonać hegemona. Inna rzecz, że czasem ów hegemon cieszy się realną sympatią i wsparciem ze strony mieszkańców.
Ale rzeczywiście, w takich przypadkach dwukadencyjność - rozwiązanie, które nie jest zresztą żadnym pomysłem z kosmosu, bo funkcjonuje w wielu miejscach Europy i świata - mogłaby pomóc. Jednak znów - czy na pewno? Łatwo bowiem wyobrazić sobie scenariusz, w którym cwany wójt czy burmistrz po ośmiu latach kadencji wskazuje swojego dotychczasowego zastępcę, sekretarza albo po prostu przybocznego, by ten wystartował w wyborach. Wspiera go w kampanii, daje twarz na plakatach wyborczych, etc. Układ, jak już mówiliśmy, blokuje kontrkandydatów, a z tylnego siedzenia gminą czy miastem kieruje dotychczasowy włodarz.
Tutaj nie pomoże żadna dwukadencyjność; rozwiązanie, które może wpuścić nieco więcej powietrza, utrudnić kontrolowanie całego lokalnego systemu przez jedną osobę, ale jednak - nie załatwi problemu.
Wreszcie sprawa, którą sygnalizuje Jarosław Gowin, minister Dera z Kancelarii Prezydenta, (a wcześniej również minister Rafalska) - czy wprowadzanie prawa już przy najbliższych wyborach samorządowych, które objęłoby dotychczasowych prezydentów, nie jest czasem działaniem wstecz.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/324596-pomysl-na-dwukadencyjnosc-w-samorzadach-trzeba-przemyslec-na-spokojnie-a-watpliwosci-nalezy-wyjasniac-a-nie-zakrzykiwac