Pierwsza rocznica rządu Beaty Szydło przyniosła nam dość rytualną przepychankę między przedstawicielami obozu władzy a opozycją. Teatr, w którym niemal wszyscy zajęli wcześniej rozpisane miejsca i wczuli się w nakreślone role, sprowadził się do symbolicznego pojedynku na internetowe hashtagi #DobryRok vs. #CzarnyRok. Jedni przedstawiali pierwsze 365 dni rządów PiS jako rewelacyjny czas w Polsce powstającej z kolan po 25 latach kondominium, inni jako katastrofę, która nieuchronnie pcha nas wszystkich do niszczenia państwa. Można i tak, choć mam wrażenie, że jest to coraz mniej ciekawe nawet dla zagorzałych kibiców obu stron.
To były naprawdę bardzo interesujące miesiące i jest za co pochwalić rządzące Prawo i Sprawiedliwość. Premier Beata Szydło wraz z ekipą wykonali gigantyczną pracę wobec osób zepchniętych przez ostatnie lata na margines życia publicznego. Programy społeczne, socjalne, ale także odpowiednio opakowana polityka przy 500+ czy planach jak Mieszkanie+ spowodowały odzyskanie godności przez wiele osób w małych wsiach i miejscowościach. Wicepremier Morawiecki szacuje że to nawet 40% Polaków – im do tej pory było wszystko jedno, czy w KPRM zasiada Kaczyński, Tusk czy Miller, bo z perspektywy małej miejscowości niewiele się zmieniało. Tym razem jest inaczej – jeśli ktoś bagatelizuje ten efekt i macha ręką na to, że niektóre rodziny naprawdę mogły w tym roku pojechać na wakacje albo nie niepokoić się, czy wystarczy do pierwszego, to musi być oderwany od rzeczywistości i przyklejony do punktu widzenia warszawskiego Wilanowa.
PiS przeprowadziło równolegle wiele ważnych zmian: w wymiarze sprawiedliwości, kulturze, sprawach wewnętrznych, dziedzinie energetyki (wielkie brawa dla niedocenianego Piotra Naimskiego), szarpnięto nieco cuglami (również za pomocą narzędzi wypracowanych jeszcze w czasach PO) ws. uszczelnienia cieknącego systemu podatkowego. Po tym roku ma się też lepiej demokracja - w tym znaczeniu, że debata publiczna jest bardziej pluralistyczna, wielowymiarowa, bez jedynych słusznych racji, które obowiązywały zawsze i wszędzie.
Wszystko to naprawdę sporo, tym bardziej, że stosunkowo szybko zapomina się o ośmiu latach Platformy i systemu Tuska, który kładł rękę na każdej dziedzinie życia w Polsce: od parlamentu, przez sądy, teatry i media, na wszystkich instytucjach państwa (i wielu prywatnych, dużych spółkach) kończąc. W ciągu tego roku wpuszczono wiele świeżego powietrza, wiele osób musiało się przesunąć – myślę, że nie doceniamy tego wymiaru roku rządów PiS.
Niemniej jednak od konserwatywnych mediów i publicystów trzeba wymagać więcej niż lania lukru i ideowego otorbienia władzy. Do beczki miodu warto dodać więc kilka łyżek dziegciu - by obraz tego roku był pełniejszy i bardziej uczciwy. Nie jest to histeryczne bicie na alarm o końcu demokracji i autorytarnym Kaczyńskim, bo to zwyczajne brednie, ale kilka uwag, które paść powinny – i które powinny zostać uwzględnione w kolejnych trzech (a może siedmiu?) latach kadencji tej ekipy. I premier Szydło, i prezes Kaczyński powtarzali przy okazji rocznicy, że błędów nie udało się uniknąć – poniżej mocno subiektywna ocena kilku przyczyn tego stanu rzeczy.
Po pierwsze – kadry, a w zasadzie ich słabość. To oczywiście zjawisko szerokie i zasługujące na oddzielny esej, ale odczuwa się wrażenie, że PiS zderza się dziś z efektem niedostatecznie przepracowanych lat w opozycji i ośmioletniego zamykania się na kolejne środowiska. Skutki są takie, że owszem, władzę udało się uzyskać, ale w wielu, zbyt wielu miejscach, sprawują ją ludzie po prostu nieprzygotowani do swoich nowych ról. Rezultaty? Gorsi reprezentanci w Sejmie, gdzie w ławach PiS coraz mniej jest osób, które są w stanie powiedzieć coś więcej niż kilkuzdaniowy przekaz dnia przysłany esemesem. Niewypałem, bo trudno określić to inaczej, okazał się desant ludzi w spółkach Skarbu Państwa, który musiał zakończyć audyt i dość gorączkowe wymiany personalne. Czy nowi ludzie będą lepsi, bardziej profesjonalni? Trudno o optymizm, ponieważ kolejni rezerwowi często biorą się już nie z drugiego, ale trzeciego i czwartego szeregu.
Jarosław Kaczyński przy okazji któregoś z wywiadów opowiadał mi kiedyś, że to mit, że gdzieś w Polsce lokalnej, think tankach albo instytutach, siedzą tabuny ekspertów gotowych do udziału we władzy i zmieniania Polski na lepsze. I generalnie miał rację, aczkolwiek PiS nie zrobiło wiele, by mieć w swoich szeregach (lub choćby w szerokim zapleczu) ludzi z doświadczeniem administracyjnym, ministerialnym, z pewnym know-how, nie tylko o tym, co robić, ale i jak. Kiepska jakość kadr czasem przejawia się w bardziej widowiskowy sposób, innym razem są to po prostu amatorskie wpadki prawne przy tworzeniu rozporządzeń czy projektów ustaw. Nie znaczy, że jest tak na każdym kroku i w każdym resorcie – ale w zbyt wielu miejscach ludzie PiS uczą się dziś na swoich, a więc i całego państwa błędach. Polska, niestety, nie ma na to czasu.
Po drugie, co w pewnej mierze jest zresztą również pokłosiem pierwszego, kadrowego problemu, problemem jest zbyt wysoki jest poziom szaleństwa i wesołej publicystyki zamiast spokojnej polityki. Widać to było w licznych, niestety, wpadkach językowych i merytorycznych, kompletnie niepotrzebnych i nieodpowiedzialnych ocenach i wielkiej swobodzie wypowiedzi (przykład z ostatnich dni - radosna twórczość pani poseł Beaty Mateusiak). W kuluarach opowiada się zresztą, że tego typu atrakcji i inicjatyw byłoby więcej, ale zostały w odpowiednim czasie przycięte i zduszone w zarodku. Cytatów, tekstów i dziwnych zagrań, które opozycja wykorzystywała i będzie wykorzystywać, jest aż nadto.
WIĘCEJ: Piotr Skwieciński: Ateiści, prawosławni, muzułmanie, Ukraińcy… Bardzo szkodliwy pomysł
W czym leży problem? Zmiana władzy musiała przynieść otwarcie wielu frontów – to było i jest naturalne, a nawet pożądane. Ale fronty należy rozdzielić na te, które były konieczne i te, których można było uniknąć. Dziś wrażenie jest takie, że przeświadczenie w rządzie było inne: im więcej sporów (społecznych, politycznych, z Brukselą, Berlinem, czy tych wewnętrznych: z opozycją, administracją, dziennikarzami, jakichkolwiek innych), tym lepiej. Tak jakby to miało być jedynym papierkiem lakmusowym sensowności wprowadzanych zmian. Czasem rzeczywiście tak jest, innym razem wręcz przeciwnie. Nie można przykładać tej samej linijki do wszystkich spraw.
Zbyt często myślenie to przejawiało się w bezsensownym prężeniu (mizernych zresztą) muskułów, a czasem wręcz stylu internetowych „napinek” - niestety, także kosztem, a nie obok merytorycznych pomysłów i inicjatyw. Zupełnie nie są też przewidywane następstwa niektórych - niepotrzebnych - pomysłów. Najbliższą okazją, by się o tym przekonać będą zmiany w organizacji pracy dziennikarzy w Sejmie, co nie jest zupełnie przygotowane, opakowane, przedyskutowane. Nie antycypuje się zagrożeń (jak przy awanturze wokół aborcji), skali protestów, efektów: medialnych (na to jeszcze można machnąć ręką), ale i tych w odbiorze społecznym. Z kolei w samej dyplomacji machnięto ręką na kilka cennych propozycji - tylko dlatego, że ich autorami były osoby nie do końca zaufane i sprawdzone.
Konrad Kołodziejski celnie zauważa w piątkowej „Rzeczpospolitej”:
Należy docenić ludzi – może niekoniecznie gotowych oddać życie za PiS – ale za to takich, którzy potrafią profesjonalnie, a nie tylko ideowo, wesprzeć rządzącą prawicę. Obecna polityka nierzadko bowiem zniechęca takie osoby, oddaje je w ręce opozycji, choć – przy odrobinie wyobraźni ze strony decydentów – mogliby być jeśli nie zwolennikami rządu, to przynajmniej jego życzliwymi sojusznikami. A to właśnie tacy życzliwi ludzie środka przechylają społeczną szalę sympatii, która przekłada się potem na dobry wynik wyborczy.
Niestety, zmierza to w innym kierunku, a ludzie nie tylko bezpośrednio rządzący, ale również wskazani przez nową władzę do licznych spółek, mediów i instytucji coraz wyraźniej prezentują taktykę oblężonej twierdzy. Przeświadczenia, że wszyscy życzą im źle, chcą powrotu starego reżimu albo są ukrytymi agentami Platformy. Gdy myśli tak wyborca, można przyjąć to z pewnym zrozumieniem, ale kiedy pewne schematy powielają ludzie odpowiedzialni dziś za los państwa (na takim czy innym odcinku), powinna zapalić się czerwona lampka.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Pierwsza rocznica rządu Beaty Szydło przyniosła nam dość rytualną przepychankę między przedstawicielami obozu władzy a opozycją. Teatr, w którym niemal wszyscy zajęli wcześniej rozpisane miejsca i wczuli się w nakreślone role, sprowadził się do symbolicznego pojedynku na internetowe hashtagi #DobryRok vs. #CzarnyRok. Jedni przedstawiali pierwsze 365 dni rządów PiS jako rewelacyjny czas w Polsce powstającej z kolan po 25 latach kondominium, inni jako katastrofę, która nieuchronnie pcha nas wszystkich do niszczenia państwa. Można i tak, choć mam wrażenie, że jest to coraz mniej ciekawe nawet dla zagorzałych kibiców obu stron.
To były naprawdę bardzo interesujące miesiące i jest za co pochwalić rządzące Prawo i Sprawiedliwość. Premier Beata Szydło wraz z ekipą wykonali gigantyczną pracę wobec osób zepchniętych przez ostatnie lata na margines życia publicznego. Programy społeczne, socjalne, ale także odpowiednio opakowana polityka przy 500+ czy planach jak Mieszkanie+ spowodowały odzyskanie godności przez wiele osób w małych wsiach i miejscowościach. Wicepremier Morawiecki szacuje że to nawet 40% Polaków – im do tej pory było wszystko jedno, czy w KPRM zasiada Kaczyński, Tusk czy Miller, bo z perspektywy małej miejscowości niewiele się zmieniało. Tym razem jest inaczej – jeśli ktoś bagatelizuje ten efekt i macha ręką na to, że niektóre rodziny naprawdę mogły w tym roku pojechać na wakacje albo nie niepokoić się, czy wystarczy do pierwszego, to musi być oderwany od rzeczywistości i przyklejony do punktu widzenia warszawskiego Wilanowa.
PiS przeprowadziło równolegle wiele ważnych zmian: w wymiarze sprawiedliwości, kulturze, sprawach wewnętrznych, dziedzinie energetyki (wielkie brawa dla niedocenianego Piotra Naimskiego), szarpnięto nieco cuglami (również za pomocą narzędzi wypracowanych jeszcze w czasach PO) ws. uszczelnienia cieknącego systemu podatkowego. Po tym roku ma się też lepiej demokracja - w tym znaczeniu, że debata publiczna jest bardziej pluralistyczna, wielowymiarowa, bez jedynych słusznych racji, które obowiązywały zawsze i wszędzie.
Wszystko to naprawdę sporo, tym bardziej, że stosunkowo szybko zapomina się o ośmiu latach Platformy i systemu Tuska, który kładł rękę na każdej dziedzinie życia w Polsce: od parlamentu, przez sądy, teatry i media, na wszystkich instytucjach państwa (i wielu prywatnych, dużych spółkach) kończąc. W ciągu tego roku wpuszczono wiele świeżego powietrza, wiele osób musiało się przesunąć – myślę, że nie doceniamy tego wymiaru roku rządów PiS.
Niemniej jednak od konserwatywnych mediów i publicystów trzeba wymagać więcej niż lania lukru i ideowego otorbienia władzy. Do beczki miodu warto dodać więc kilka łyżek dziegciu - by obraz tego roku był pełniejszy i bardziej uczciwy. Nie jest to histeryczne bicie na alarm o końcu demokracji i autorytarnym Kaczyńskim, bo to zwyczajne brednie, ale kilka uwag, które paść powinny – i które powinny zostać uwzględnione w kolejnych trzech (a może siedmiu?) latach kadencji tej ekipy. I premier Szydło, i prezes Kaczyński powtarzali przy okazji rocznicy, że błędów nie udało się uniknąć – poniżej mocno subiektywna ocena kilku przyczyn tego stanu rzeczy.
Po pierwsze – kadry, a w zasadzie ich słabość. To oczywiście zjawisko szerokie i zasługujące na oddzielny esej, ale odczuwa się wrażenie, że PiS zderza się dziś z efektem niedostatecznie przepracowanych lat w opozycji i ośmioletniego zamykania się na kolejne środowiska. Skutki są takie, że owszem, władzę udało się uzyskać, ale w wielu, zbyt wielu miejscach, sprawują ją ludzie po prostu nieprzygotowani do swoich nowych ról. Rezultaty? Gorsi reprezentanci w Sejmie, gdzie w ławach PiS coraz mniej jest osób, które są w stanie powiedzieć coś więcej niż kilkuzdaniowy przekaz dnia przysłany esemesem. Niewypałem, bo trudno określić to inaczej, okazał się desant ludzi w spółkach Skarbu Państwa, który musiał zakończyć audyt i dość gorączkowe wymiany personalne. Czy nowi ludzie będą lepsi, bardziej profesjonalni? Trudno o optymizm, ponieważ kolejni rezerwowi często biorą się już nie z drugiego, ale trzeciego i czwartego szeregu.
Jarosław Kaczyński przy okazji któregoś z wywiadów opowiadał mi kiedyś, że to mit, że gdzieś w Polsce lokalnej, think tankach albo instytutach, siedzą tabuny ekspertów gotowych do udziału we władzy i zmieniania Polski na lepsze. I generalnie miał rację, aczkolwiek PiS nie zrobiło wiele, by mieć w swoich szeregach (lub choćby w szerokim zapleczu) ludzi z doświadczeniem administracyjnym, ministerialnym, z pewnym know-how, nie tylko o tym, co robić, ale i jak. Kiepska jakość kadr czasem przejawia się w bardziej widowiskowy sposób, innym razem są to po prostu amatorskie wpadki prawne przy tworzeniu rozporządzeń czy projektów ustaw. Nie znaczy, że jest tak na każdym kroku i w każdym resorcie – ale w zbyt wielu miejscach ludzie PiS uczą się dziś na swoich, a więc i całego państwa błędach. Polska, niestety, nie ma na to czasu.
Po drugie, co w pewnej mierze jest zresztą również pokłosiem pierwszego, kadrowego problemu, problemem jest zbyt wysoki jest poziom szaleństwa i wesołej publicystyki zamiast spokojnej polityki. Widać to było w licznych, niestety, wpadkach językowych i merytorycznych, kompletnie niepotrzebnych i nieodpowiedzialnych ocenach i wielkiej swobodzie wypowiedzi (przykład z ostatnich dni - radosna twórczość pani poseł Beaty Mateusiak). W kuluarach opowiada się zresztą, że tego typu atrakcji i inicjatyw byłoby więcej, ale zostały w odpowiednim czasie przycięte i zduszone w zarodku. Cytatów, tekstów i dziwnych zagrań, które opozycja wykorzystywała i będzie wykorzystywać, jest aż nadto.
WIĘCEJ: Piotr Skwieciński: Ateiści, prawosławni, muzułmanie, Ukraińcy… Bardzo szkodliwy pomysł
W czym leży problem? Zmiana władzy musiała przynieść otwarcie wielu frontów – to było i jest naturalne, a nawet pożądane. Ale fronty należy rozdzielić na te, które były konieczne i te, których można było uniknąć. Dziś wrażenie jest takie, że przeświadczenie w rządzie było inne: im więcej sporów (społecznych, politycznych, z Brukselą, Berlinem, czy tych wewnętrznych: z opozycją, administracją, dziennikarzami, jakichkolwiek innych), tym lepiej. Tak jakby to miało być jedynym papierkiem lakmusowym sensowności wprowadzanych zmian. Czasem rzeczywiście tak jest, innym razem wręcz przeciwnie. Nie można przykładać tej samej linijki do wszystkich spraw.
Zbyt często myślenie to przejawiało się w bezsensownym prężeniu (mizernych zresztą) muskułów, a czasem wręcz stylu internetowych „napinek” - niestety, także kosztem, a nie obok merytorycznych pomysłów i inicjatyw. Zupełnie nie są też przewidywane następstwa niektórych - niepotrzebnych - pomysłów. Najbliższą okazją, by się o tym przekonać będą zmiany w organizacji pracy dziennikarzy w Sejmie, co nie jest zupełnie przygotowane, opakowane, przedyskutowane. Nie antycypuje się zagrożeń (jak przy awanturze wokół aborcji), skali protestów, efektów: medialnych (na to jeszcze można machnąć ręką), ale i tych w odbiorze społecznym. Z kolei w samej dyplomacji machnięto ręką na kilka cennych propozycji - tylko dlatego, że ich autorami były osoby nie do końca zaufane i sprawdzone.
Konrad Kołodziejski celnie zauważa w piątkowej „Rzeczpospolitej”:
Należy docenić ludzi – może niekoniecznie gotowych oddać życie za PiS – ale za to takich, którzy potrafią profesjonalnie, a nie tylko ideowo, wesprzeć rządzącą prawicę. Obecna polityka nierzadko bowiem zniechęca takie osoby, oddaje je w ręce opozycji, choć – przy odrobinie wyobraźni ze strony decydentów – mogliby być jeśli nie zwolennikami rządu, to przynajmniej jego życzliwymi sojusznikami. A to właśnie tacy życzliwi ludzie środka przechylają społeczną szalę sympatii, która przekłada się potem na dobry wynik wyborczy.
Niestety, zmierza to w innym kierunku, a ludzie nie tylko bezpośrednio rządzący, ale również wskazani przez nową władzę do licznych spółek, mediów i instytucji coraz wyraźniej prezentują taktykę oblężonej twierdzy. Przeświadczenia, że wszyscy życzą im źle, chcą powrotu starego reżimu albo są ukrytymi agentami Platformy. Gdy myśli tak wyborca, można przyjąć to z pewnym zrozumieniem, ale kiedy pewne schematy powielają ludzie odpowiedzialni dziś za los państwa (na takim czy innym odcinku), powinna zapalić się czerwona lampka.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/315972-rok-po-jasnej-stronie-mocy-czy-to-wystarczy-by-byc-zadowolonym-z-365-dni-rzadow-pis