Można by cieszyć się, że w publicznej debacie pojawił się w końcu ważny temat: relacje pomiędzy państwem a trzecim sektorem. Można by, gdyby nie to, że debata ta – jak w wielu przypadkach – bardziej przypomina okładanie się po łbach kłonicami i cepami. Tak nie da się rozwiązywać problemów istotnych dla państwa.
Korzenie tej awantury (używam tego słowa całkowicie świadomie) nie budzą szczególnych wątpliwości. Choć jej inicjatorzy próbowali ubrać sprawę w pozory zatroskania ogólnym problemem, nie trzeba specjalnej przenikliwości, żeby dostrzec, że to po prostu kolejny rozdział plemiennej wojny i okazja, aby dowalić kilku nielubianym przez ekstremę osobom.
Tymczasem jeżeli mamy rozpocząć dyskusję o tym, jak i czy w ogóle państwo ma wspierać pozarządowe inicjatywy, to musi to być dyskusja o rozwiązaniach systemowych, obejmujących wszystkich, a nie tylko tych, których jedni lub drudzy nie lubią. Jeśli państwo ma ograniczyć finansowanie fundacji lub zmienić jego zasady, to musiałoby to dotyczyć i fundacji Lux Veritatis, i Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, i Fundacji „Łączka”, i każdej innej.
Niestety, w naszej plemiennej rzeczywistości bardzo trudno przekonać wojowników każdej ze stron, że w jakiejkolwiek dziedzinie warto wprowadzić ograniczenia, które będą obejmować wszystkich na tych samych zasadach, a nie posłużą uwaleniu tych „złych”.
Na razie najgłośniej rozlega się okrzyk, że trzeba po prostu skasować publiczne finansowanie NGO-sów. Obawiam się jednak, że przynajmniej część osób ten okrzyk wznoszących ma na myśli wyłącznie te organizacje pozarządowe, które są powiązane z drugą stroną konfliktu i które – co oczywiste – w związku z tym w ciągu ostatnich lat miały często uprzywilejowaną pozycję. Gdyby spytać ich, czy w takim razie publiczne pieniądze nie powinny trafiać do fundacji konserwatywnych, zapadłaby cisza.
Ortodoksyjnie rzecz biorąc – mogłoby to być najlepsze rozwiązanie. Zakręcamy kurek wszystkim. To jednak nie takie proste. Oznaczałoby to bowiem, w obecnej sytuacji, wylanie dziecka z kąpielą z paru powodów.
Po pierwsze – ponieważ fundacje i stowarzyszenia pełnią wobec państwa rolę „podwykonawców” różnych czynności, takich jak choćby opieka nad słabszymi, chorymi czy prowadzenie szkół. Można by powiedzieć, że to absurd, aby państwo przekazywało fundacjom pieniądze na coś, co powinno i może zrobić samo – ale to znów nie jest takie oczywiste. Owszem, w niektórych wypadkach celowość wyręczania się podmiotami z trzeciego sektora jest dyskusyjna i przekazywanie NGO-som funduszy na wypełnianie ich zadań może być odbierane jako zwykłe pompowanie kasy do zaprzyjaźnionych organizacji. Jednak nie zawsze tak jest. Są zadania, których państwo nie wypełniłoby równie efektywnie i tanio co organizacje pozarządowe, bo nie ma odpowiedniej wiedzy, doświadczenia, ludzi, a urzędnicy są znacznie mniej oszczędni niż działacze pozarządowi. A zarazem są to zadania, na wypełnianiu których państwu zależy. Niech to będą hospicja dla dzieci albo szkoły dla polonusów. Takim podmiotom byłoby trudno działać bez grosza publicznych pieniędzy. Czy w ich przypadku tak łatwo jest mówić o całkowitym skasowaniu publicznego finansowania?
Oczywiście w świecie idealnym państwo zajmowałoby się z zasady tylko swoimi podstawowymi zadaniami, zarazem pozostawiając w kieszeni ludzi wystarczająco dużo pieniędzy, aby starczyło również dla fundacji i stowarzyszeń, działających w dziedzinach, z których państwo by się wycofało. I do takiego stanu należy dążyć, ale na razie sytuacja jest inna.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Można by cieszyć się, że w publicznej debacie pojawił się w końcu ważny temat: relacje pomiędzy państwem a trzecim sektorem. Można by, gdyby nie to, że debata ta – jak w wielu przypadkach – bardziej przypomina okładanie się po łbach kłonicami i cepami. Tak nie da się rozwiązywać problemów istotnych dla państwa.
Korzenie tej awantury (używam tego słowa całkowicie świadomie) nie budzą szczególnych wątpliwości. Choć jej inicjatorzy próbowali ubrać sprawę w pozory zatroskania ogólnym problemem, nie trzeba specjalnej przenikliwości, żeby dostrzec, że to po prostu kolejny rozdział plemiennej wojny i okazja, aby dowalić kilku nielubianym przez ekstremę osobom.
Tymczasem jeżeli mamy rozpocząć dyskusję o tym, jak i czy w ogóle państwo ma wspierać pozarządowe inicjatywy, to musi to być dyskusja o rozwiązaniach systemowych, obejmujących wszystkich, a nie tylko tych, których jedni lub drudzy nie lubią. Jeśli państwo ma ograniczyć finansowanie fundacji lub zmienić jego zasady, to musiałoby to dotyczyć i fundacji Lux Veritatis, i Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, i Fundacji „Łączka”, i każdej innej.
Niestety, w naszej plemiennej rzeczywistości bardzo trudno przekonać wojowników każdej ze stron, że w jakiejkolwiek dziedzinie warto wprowadzić ograniczenia, które będą obejmować wszystkich na tych samych zasadach, a nie posłużą uwaleniu tych „złych”.
Na razie najgłośniej rozlega się okrzyk, że trzeba po prostu skasować publiczne finansowanie NGO-sów. Obawiam się jednak, że przynajmniej część osób ten okrzyk wznoszących ma na myśli wyłącznie te organizacje pozarządowe, które są powiązane z drugą stroną konfliktu i które – co oczywiste – w związku z tym w ciągu ostatnich lat miały często uprzywilejowaną pozycję. Gdyby spytać ich, czy w takim razie publiczne pieniądze nie powinny trafiać do fundacji konserwatywnych, zapadłaby cisza.
Ortodoksyjnie rzecz biorąc – mogłoby to być najlepsze rozwiązanie. Zakręcamy kurek wszystkim. To jednak nie takie proste. Oznaczałoby to bowiem, w obecnej sytuacji, wylanie dziecka z kąpielą z paru powodów.
Po pierwsze – ponieważ fundacje i stowarzyszenia pełnią wobec państwa rolę „podwykonawców” różnych czynności, takich jak choćby opieka nad słabszymi, chorymi czy prowadzenie szkół. Można by powiedzieć, że to absurd, aby państwo przekazywało fundacjom pieniądze na coś, co powinno i może zrobić samo – ale to znów nie jest takie oczywiste. Owszem, w niektórych wypadkach celowość wyręczania się podmiotami z trzeciego sektora jest dyskusyjna i przekazywanie NGO-som funduszy na wypełnianie ich zadań może być odbierane jako zwykłe pompowanie kasy do zaprzyjaźnionych organizacji. Jednak nie zawsze tak jest. Są zadania, których państwo nie wypełniłoby równie efektywnie i tanio co organizacje pozarządowe, bo nie ma odpowiedniej wiedzy, doświadczenia, ludzi, a urzędnicy są znacznie mniej oszczędni niż działacze pozarządowi. A zarazem są to zadania, na wypełnianiu których państwu zależy. Niech to będą hospicja dla dzieci albo szkoły dla polonusów. Takim podmiotom byłoby trudno działać bez grosza publicznych pieniędzy. Czy w ich przypadku tak łatwo jest mówić o całkowitym skasowaniu publicznego finansowania?
Oczywiście w świecie idealnym państwo zajmowałoby się z zasady tylko swoimi podstawowymi zadaniami, zarazem pozostawiając w kieszeni ludzi wystarczająco dużo pieniędzy, aby starczyło również dla fundacji i stowarzyszeń, działających w dziedzinach, z których państwo by się wycofało. I do takiego stanu należy dążyć, ale na razie sytuacja jest inna.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/313914-rozmowa-o-iii-sektorze-jest-potrzebna-to-idealne-zadanie-dla-prezydenta?strona=1