Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, niegdyś analityczka Ośrodka Studiów Wschodnich, za Radosława Sikorskiego wiceminister spraw zagranicznych, a potem ambasador w Moskwie, obecnie zaś od niedawna dyrektor programu „Otwarta Europa” Fundacji Batorego, już w tej ostatniej roli stworzyła dokument, zatytułowany „Jak uniknąć rozmów ponad naszymi głowami? Polska wobec Rosji w dobie konfrontacji”
Jest to tekst ciekawy, dający bowiem wgląd w sposób myślenia pewnej części twórców polityki zagranicznej epoki platformerskiej. Pewnej części, a nie całości. Tej mianowicie ich części, która realizowaną wówczas reorientację polskiej polityki wschodniej, przestawianie jej priorytetu ze mniej czy bardziej skutecznego wspierania niepodległości państw, leżących pomiędzy Warszawą a Moskwą, na odprężenie w relacjach z tą ostatnią, traktowała szczerze. Nie tej, zarabiającej sobie dobrze w zachodnich stolicach postrzeganym resetem na spodziewane przyszłe kariery w instytucjach unijnych czy realizującej tę politykę dlatego, że w ówczesnej rzeczywistości dobrze służyła partyjnemu interesowi PO w wojnie z PiS. Tylko tej myślącej, że rzeczywiście coś się w ten sposób osiągnie – dla Polski czy szerzej, dla „globalnej wprawy wolności”. Albo z porywu serca – bo zbliżenie z rosyjską inteligencją, bo pojednanie z Rosją, bo stopniowa demokratyzacja i okcydentalizacja tejże były i są niemalże integralną częścią ich duszy, czymś tak kompletnie oczywistym, że w stopniu znacznym determinującym ich zachowania polityczne czy urzędnicze.
To brzmi sympatycznie, i często są to ludzie w istocie sympatyczni. Tylko że tego rodzaju motywacja, choć szlachetna, niekoniecznie jest najlepszą rekomendacją w wypadku kogoś, zajmującego się czynnie polityką międzynarodową. Polityką, będącą przecież w stopniu znacznie większym niż wewnętrzna przede wszystkim grą interesów. A taka głęboka, ideowa motywacja utrudnia realizowanie interesów państwa. Utrudnia też dostrzeżenie, że mogą one (co nie znaczy, że zawsze są) być sprzeczne z paradygmatem zbliżenia. Skądinąd fenomen ambasadora, który tak związał się duchowo z ideą przyjaźni między jego krajem a stolicą, w której został akredytowany, że zaczyna realizować tę ideę na ślepo, bo całkowicie utożsamił ją z interesem swojego państwa,jest stary jak historia dyplomacji.
To jednak już było…
Co charakterystyczne, tekst pani byłej wiceminister i byłej ambasador okresu resetu nie zawiera żadnego odniesienia do przeszłości. Może powstać wrażenie, że polska polityka wschodnia przyszłości powstanie niejaki na gołym pniu.
A do tej przeszłości trzeba by jednak było się odnieść. Zwłaszcza, jeśli (będzie jeszcze o tym mowa) sugeruje się ponowne skierowanie polskiej polityki na tory może wprawdzie nie dokładnie takie jak wtedy (ostatecznie trudno by było zamknąć oczy na rzeczywistość aż do tego stopnia), ale oparte na podobnej co naszkicowana w dokumencie filozofii. Tym bardziej, jeśli (tak jak było w wypadku polskiego resetu) poprzednia edycja proponowanej polityki zakończyła się całkowitym fiaskiem.
A przecież zakończyła się, i to na długo przed Ukrainą. Jej fiasko stało się oczywiste już w grudniu 2010 roku, kiedy to okazało się, że Kreml z dotychczasowych uśmiechów Tuska, wspólnej gry przeciw Lechowi Kaczyńskiemu i zgody na oddanie smoleńskiego śledztwa Rosjanom wyciągnął wnioski zbyt daleko idące. I wchodzący w skład lecącej do Warszawy delegacji ówczesnego prezydenta Miedwiediewa „człowiek Putina od spraw poważnych”, wtedy jeszcze jego prawa ręka, wicepremier Igor Sieczyn, położył na stół rozmówców listę polskich przedsiębiorstw z sektorów finansowego i energetycznego, które Rosjanie dla ukonkretnienia początku nowej, pięknej przyjaźni chcieli kupić.
Ówczesna polska władza z różnych przyczyn flirtowała z Rosjanami, ale na postawienie tego, co oni uważali za logiczną kropkę nad „i”, się nie zdecydowała. A gdy Kreml pozbył się złudzeń, że będzie inaczej – skończyły się z tamtej strony uśmiechy i skończył się reset. Reset, na którym Polska nie ugrała nic, oprócz tzw. „polepszenia atmosfery”.
O wszystkim tym w raporcie p. Pełczyńskiej-Nałęcz nie znajdziemy ani słowa. Znajdujemy tam natomiast kilka interesujących szczegółów, które wzięte razem pozwalają wysunąć pewną hipotezę na temat znacznie ogólniejszy – czyli filozofii, którą kieruje się autorka.
To brzmi znajomo
Zacznijmy od momentu, w którym pani minister zastanawia się nad tym, jakie powinny być strategiczne cele UE wobec Moskwy. I pisze:
„Przy scenariuszu pozytywnym, który dziś wydaje się mało prawdopodobny, jednak należy brać go pod uwagę, celami strategicznymi są: odbudowanie zaufania pomiędzy Moskwą a Zachodem, rekonstrukcja architektury bezpieczeństwa w Europie…”.
I tu gigantyczne zdziwienie. Bowiem „rekonstrukcja architektury bezpieczeństwa w Europie”, którą Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz uznaje za możliwy element scenariusza mało wprawdzie prawdopodobnego, ale pozytywnego, to stary i wielokrotnie odmieniany przez wszystkie przypadki strategiczny pomysł i postulat Rosji. Przez dekady powracał on w różnych wariantach, ale sens był zawsze ten sam – likwidacja lub przynajmniej redukcja znaczenia, rozmycie NATO. A polskie rządy, wszystkie polskie rządy od początku lat 90 reagowały na takie pomysły negatywnie. Bo przecież dla nich wszystkich było oczywiste, że realizacja takich pomysłów oznaczałaby niepomierny wzrost znaczenia Moskwy i zarazem demontaż jedynego realnego czynnika, w pewnym stopniu zapewniającego bezpieczeństwo naszemu krajowi.
I jak dotąd żaden twórca polskiej polityki zagranicznej, z Radosławem Sikorskim włącznie, nie zaliczył „rekonstrukcji architektury bezpieczeństwa” do elementów jakiegokolwiek scenariusza, uznawanego za pozytywny. Nawet wspólna deklaracja Ławrow-Sikorski z 2013 roku, krytykowana m.in. za to, że zawierała sformułowania zaczerpnięte z rosyjskiej doktryny polityki zagranicznej, mówiła tylko o „utworzeniu wspólnej Europy bez podziałów”. To był jednak ogólnik, mile brzmiący dla rosyjskiego ucha ale tylko ogólnik. Zaś „rekonstrukcja architektury bezpieczeństwa” to coś zdecydowanie bardziej konkretnego. To sformułowanie idące znacznie dalej w stronę rosyjskich koncepcji; koncepcji – powtórzmy – demontażu realnego znaczenia Sojuszu Atlantyckiego.
Z analogiczną kalką z rosyjskiej doktryny (choć w sprawie mniej istotnej) mamy do czynienia również w innym miejscu tekstu. Wtedy mianowicie, gdy pani ambasador postuluje „maksymalną depolityzację dialogu” w dziedzinie spraw historycznych. Warto zauważyć, że postulat „depolityzacji dyskusji historycznych” jest expressis verbis zapisany w doktrynie polityki zagranicznej Rosji. Zastrzegam, że wcale nie jestem zwolennikiem formułowania pod adresem Moskwy radykalnych postulatów historycznych, czy jakichkolwiek – będę o tym pisał niżej. To jednak rzecz osobna, a zbieżność w tym aspekcie tekstu p.Pełczyńskiej – Nałęcz z rosyjską doktryną – również osobna.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, niegdyś analityczka Ośrodka Studiów Wschodnich, za Radosława Sikorskiego wiceminister spraw zagranicznych, a potem ambasador w Moskwie, obecnie zaś od niedawna dyrektor programu „Otwarta Europa” Fundacji Batorego, już w tej ostatniej roli stworzyła dokument, zatytułowany „Jak uniknąć rozmów ponad naszymi głowami? Polska wobec Rosji w dobie konfrontacji”
Jest to tekst ciekawy, dający bowiem wgląd w sposób myślenia pewnej części twórców polityki zagranicznej epoki platformerskiej. Pewnej części, a nie całości. Tej mianowicie ich części, która realizowaną wówczas reorientację polskiej polityki wschodniej, przestawianie jej priorytetu ze mniej czy bardziej skutecznego wspierania niepodległości państw, leżących pomiędzy Warszawą a Moskwą, na odprężenie w relacjach z tą ostatnią, traktowała szczerze. Nie tej, zarabiającej sobie dobrze w zachodnich stolicach postrzeganym resetem na spodziewane przyszłe kariery w instytucjach unijnych czy realizującej tę politykę dlatego, że w ówczesnej rzeczywistości dobrze służyła partyjnemu interesowi PO w wojnie z PiS. Tylko tej myślącej, że rzeczywiście coś się w ten sposób osiągnie – dla Polski czy szerzej, dla „globalnej wprawy wolności”. Albo z porywu serca – bo zbliżenie z rosyjską inteligencją, bo pojednanie z Rosją, bo stopniowa demokratyzacja i okcydentalizacja tejże były i są niemalże integralną częścią ich duszy, czymś tak kompletnie oczywistym, że w stopniu znacznym determinującym ich zachowania polityczne czy urzędnicze.
To brzmi sympatycznie, i często są to ludzie w istocie sympatyczni. Tylko że tego rodzaju motywacja, choć szlachetna, niekoniecznie jest najlepszą rekomendacją w wypadku kogoś, zajmującego się czynnie polityką międzynarodową. Polityką, będącą przecież w stopniu znacznie większym niż wewnętrzna przede wszystkim grą interesów. A taka głęboka, ideowa motywacja utrudnia realizowanie interesów państwa. Utrudnia też dostrzeżenie, że mogą one (co nie znaczy, że zawsze są) być sprzeczne z paradygmatem zbliżenia. Skądinąd fenomen ambasadora, który tak związał się duchowo z ideą przyjaźni między jego krajem a stolicą, w której został akredytowany, że zaczyna realizować tę ideę na ślepo, bo całkowicie utożsamił ją z interesem swojego państwa,jest stary jak historia dyplomacji.
To jednak już było…
Co charakterystyczne, tekst pani byłej wiceminister i byłej ambasador okresu resetu nie zawiera żadnego odniesienia do przeszłości. Może powstać wrażenie, że polska polityka wschodnia przyszłości powstanie niejaki na gołym pniu.
A do tej przeszłości trzeba by jednak było się odnieść. Zwłaszcza, jeśli (będzie jeszcze o tym mowa) sugeruje się ponowne skierowanie polskiej polityki na tory może wprawdzie nie dokładnie takie jak wtedy (ostatecznie trudno by było zamknąć oczy na rzeczywistość aż do tego stopnia), ale oparte na podobnej co naszkicowana w dokumencie filozofii. Tym bardziej, jeśli (tak jak było w wypadku polskiego resetu) poprzednia edycja proponowanej polityki zakończyła się całkowitym fiaskiem.
A przecież zakończyła się, i to na długo przed Ukrainą. Jej fiasko stało się oczywiste już w grudniu 2010 roku, kiedy to okazało się, że Kreml z dotychczasowych uśmiechów Tuska, wspólnej gry przeciw Lechowi Kaczyńskiemu i zgody na oddanie smoleńskiego śledztwa Rosjanom wyciągnął wnioski zbyt daleko idące. I wchodzący w skład lecącej do Warszawy delegacji ówczesnego prezydenta Miedwiediewa „człowiek Putina od spraw poważnych”, wtedy jeszcze jego prawa ręka, wicepremier Igor Sieczyn, położył na stół rozmówców listę polskich przedsiębiorstw z sektorów finansowego i energetycznego, które Rosjanie dla ukonkretnienia początku nowej, pięknej przyjaźni chcieli kupić.
Ówczesna polska władza z różnych przyczyn flirtowała z Rosjanami, ale na postawienie tego, co oni uważali za logiczną kropkę nad „i”, się nie zdecydowała. A gdy Kreml pozbył się złudzeń, że będzie inaczej – skończyły się z tamtej strony uśmiechy i skończył się reset. Reset, na którym Polska nie ugrała nic, oprócz tzw. „polepszenia atmosfery”.
O wszystkim tym w raporcie p. Pełczyńskiej-Nałęcz nie znajdziemy ani słowa. Znajdujemy tam natomiast kilka interesujących szczegółów, które wzięte razem pozwalają wysunąć pewną hipotezę na temat znacznie ogólniejszy – czyli filozofii, którą kieruje się autorka.
To brzmi znajomo
Zacznijmy od momentu, w którym pani minister zastanawia się nad tym, jakie powinny być strategiczne cele UE wobec Moskwy. I pisze:
„Przy scenariuszu pozytywnym, który dziś wydaje się mało prawdopodobny, jednak należy brać go pod uwagę, celami strategicznymi są: odbudowanie zaufania pomiędzy Moskwą a Zachodem, rekonstrukcja architektury bezpieczeństwa w Europie…”.
I tu gigantyczne zdziwienie. Bowiem „rekonstrukcja architektury bezpieczeństwa w Europie”, którą Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz uznaje za możliwy element scenariusza mało wprawdzie prawdopodobnego, ale pozytywnego, to stary i wielokrotnie odmieniany przez wszystkie przypadki strategiczny pomysł i postulat Rosji. Przez dekady powracał on w różnych wariantach, ale sens był zawsze ten sam – likwidacja lub przynajmniej redukcja znaczenia, rozmycie NATO. A polskie rządy, wszystkie polskie rządy od początku lat 90 reagowały na takie pomysły negatywnie. Bo przecież dla nich wszystkich było oczywiste, że realizacja takich pomysłów oznaczałaby niepomierny wzrost znaczenia Moskwy i zarazem demontaż jedynego realnego czynnika, w pewnym stopniu zapewniającego bezpieczeństwo naszemu krajowi.
I jak dotąd żaden twórca polskiej polityki zagranicznej, z Radosławem Sikorskim włącznie, nie zaliczył „rekonstrukcji architektury bezpieczeństwa” do elementów jakiegokolwiek scenariusza, uznawanego za pozytywny. Nawet wspólna deklaracja Ławrow-Sikorski z 2013 roku, krytykowana m.in. za to, że zawierała sformułowania zaczerpnięte z rosyjskiej doktryny polityki zagranicznej, mówiła tylko o „utworzeniu wspólnej Europy bez podziałów”. To był jednak ogólnik, mile brzmiący dla rosyjskiego ucha ale tylko ogólnik. Zaś „rekonstrukcja architektury bezpieczeństwa” to coś zdecydowanie bardziej konkretnego. To sformułowanie idące znacznie dalej w stronę rosyjskich koncepcji; koncepcji – powtórzmy – demontażu realnego znaczenia Sojuszu Atlantyckiego.
Z analogiczną kalką z rosyjskiej doktryny (choć w sprawie mniej istotnej) mamy do czynienia również w innym miejscu tekstu. Wtedy mianowicie, gdy pani ambasador postuluje „maksymalną depolityzację dialogu” w dziedzinie spraw historycznych. Warto zauważyć, że postulat „depolityzacji dyskusji historycznych” jest expressis verbis zapisany w doktrynie polityki zagranicznej Rosji. Zastrzegam, że wcale nie jestem zwolennikiem formułowania pod adresem Moskwy radykalnych postulatów historycznych, czy jakichkolwiek – będę o tym pisał niżej. To jednak rzecz osobna, a zbieżność w tym aspekcie tekstu p.Pełczyńskiej – Nałęcz z rosyjską doktryną – również osobna.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/311355-dialog-jako-cel-dialogu-czyli-bozek-resetu-z-rosja-jest-jednak-niezniszczalny?strona=1