„Strzeż mnie Boże od przyjaciół, bo z wrogami sam sobie poradzę – tę nieśmiertelną maksymę kardynała Richelieu zapewne powtarza dziś sobie niejeden polityk PiS-u. Bo też ani Mateusz Kijowski, Grzegorz Schetyna, czy Ryszard Petru nie podłożył partii takiej politycznej bomby, jak zaprzyjaźnione i wspierające stowarzyszenie Ordo Iuris.
Dlaczego doszło do wybuchu „aborcyjnego buntu”, można by mówić długo. Jak zwykle przyczyny są złożone.
Oczywiście post factum każdy jest mądry. Kierownictwo klubu chciało zademonstrować „otwartość” na projekty obywatelskie i planowało - zapewne szczerze oba - i ten liberalizujący i ten zaostrzający prawo do aborcji – skierować do prac w komisji. I utopić je tam do końca kadencji.
Nie wzięto jednak pod uwagę nastrojów we własnym klubie, nie uwzględniono faktu, że nie jest to głosowanie, w którym można wprowadzić dyscyplinę oraz tego, że osobiste przekonania, czy kalkulacje poszczególnych posłów (wszak wielu cieszy się poparciem organizacji katolickich i nie może sobie pozwolić na wpisanie do cv – głosowania za aborcją) – mogą zwyciężyć nad wytycznymi liderów. No i stało się. Do prac poszedł restrykcyjny projekt pro life, a ten liberalizujący trafił do kosza.
Krzyk, który w następstwie tego faktu podniosły media liberalne tym razem okazał się skuteczny. Fakt, postarano się: odpalono wszystkie „mity i straszaki” o policji obyczajowej, więzieniach pełnych zgwałconych nastolatek, likwidacji badań prenatalnych i całe mnóstwo tym podobnych bzdur. Ale zadziałało. Jeszcze w sobotę przedsejmowy wiec miał wymiar raczej humorystyczno-groteskowy – z tymi wszystkimi okrzykami „Dość dyktatury kobiet” ,„Rewolucja jest kobietą” etc… Ale już czarny poniedziałek miał znamiona autentycznego społecznego sprzeciwu.
Nie sposób nie zauważyć, że w mediach zrobiono sporo, by zatuszować rzeczywistą estetykę czarnych protestów. W przekazach telewizyjnych w poniedziałek znacznie mniej było „macic wyklętych” i histerycznych przemówień feministek. W zamian serwowano zdjęcia panoramiczne z góry, relacje reporterskie, ewentualnie starannie przefiltrowane „setki” co bardziej rozgarniętych uczestniczek.
Tak czy owak udało się ugruntować przekaz, że za całym projektem stoi Jarosław Kaczyński, który tylko marzy o tym, by wymierzone w wolność kobiet prawo zaostrzyć. Choć każdy, kto choć pięć minut zastanowi się nad sytuacją zrozumie – że komu jak komu, ale właśnie jemu wojna aborcyjna jest wyjątkowo nie na rękę.
Choćby dlatego, że zdania w PiS-ie na ten temat są podzielone pomiędzy zwolenników utrzymania status quo, a sympatyków zaostrzenia prawa. Płynące z klubu sprzeczne informacje na temat ewentualnego trzeciego senackiego projektu ustawy – są tego najlepszym dowodem.
Największym błędem PiS był jednak kompletny brak reakcji na marsz (jeśli nie liczyć nie najszczęśliwszych wypowiedzi ministra Waszczykowskiego). Dzisiejsze oświadczenia, że politycy tej partii nie mają nic wspólnego z procedowanym projektem wydają się mocno spóźnione. Gdyby zaczęto serwować je od soboty - może by się przebiły…
W tej chwili wyjście z obecnego pata będzie trudne. Bo nawet niewielkie zaostrzenie obecnych przepisów – zostanie okrzyknięte jako pisowskie bestialstwo. Zresztą całkowite odrzucenie projektu Ordo Iuris – może napotkać na podobny sprzeciw, jak odesłanie ustawy liberalnej do komisji. I podobnie jak w pierwszym głosowaniu ciężko będzie zastosować instrumenty dyscyplinujące. Przewlekanie procedury – nie jest zaś strategią, którą można otwarcie głosić w mediach. Uchwalenie trzeciego projektu – senackiego, który zapewne pójdzie w kierunku wyeliminowania zespołu Downa, jako przesłanki do dozwolonej aborcji – byłoby o wiele łatwiejsze gdyby nie rozpętano wcześniej ulicznej histerii.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
„Strzeż mnie Boże od przyjaciół, bo z wrogami sam sobie poradzę – tę nieśmiertelną maksymę kardynała Richelieu zapewne powtarza dziś sobie niejeden polityk PiS-u. Bo też ani Mateusz Kijowski, Grzegorz Schetyna, czy Ryszard Petru nie podłożył partii takiej politycznej bomby, jak zaprzyjaźnione i wspierające stowarzyszenie Ordo Iuris.
Dlaczego doszło do wybuchu „aborcyjnego buntu”, można by mówić długo. Jak zwykle przyczyny są złożone.
Oczywiście post factum każdy jest mądry. Kierownictwo klubu chciało zademonstrować „otwartość” na projekty obywatelskie i planowało - zapewne szczerze oba - i ten liberalizujący i ten zaostrzający prawo do aborcji – skierować do prac w komisji. I utopić je tam do końca kadencji.
Nie wzięto jednak pod uwagę nastrojów we własnym klubie, nie uwzględniono faktu, że nie jest to głosowanie, w którym można wprowadzić dyscyplinę oraz tego, że osobiste przekonania, czy kalkulacje poszczególnych posłów (wszak wielu cieszy się poparciem organizacji katolickich i nie może sobie pozwolić na wpisanie do cv – głosowania za aborcją) – mogą zwyciężyć nad wytycznymi liderów. No i stało się. Do prac poszedł restrykcyjny projekt pro life, a ten liberalizujący trafił do kosza.
Krzyk, który w następstwie tego faktu podniosły media liberalne tym razem okazał się skuteczny. Fakt, postarano się: odpalono wszystkie „mity i straszaki” o policji obyczajowej, więzieniach pełnych zgwałconych nastolatek, likwidacji badań prenatalnych i całe mnóstwo tym podobnych bzdur. Ale zadziałało. Jeszcze w sobotę przedsejmowy wiec miał wymiar raczej humorystyczno-groteskowy – z tymi wszystkimi okrzykami „Dość dyktatury kobiet” ,„Rewolucja jest kobietą” etc… Ale już czarny poniedziałek miał znamiona autentycznego społecznego sprzeciwu.
Nie sposób nie zauważyć, że w mediach zrobiono sporo, by zatuszować rzeczywistą estetykę czarnych protestów. W przekazach telewizyjnych w poniedziałek znacznie mniej było „macic wyklętych” i histerycznych przemówień feministek. W zamian serwowano zdjęcia panoramiczne z góry, relacje reporterskie, ewentualnie starannie przefiltrowane „setki” co bardziej rozgarniętych uczestniczek.
Tak czy owak udało się ugruntować przekaz, że za całym projektem stoi Jarosław Kaczyński, który tylko marzy o tym, by wymierzone w wolność kobiet prawo zaostrzyć. Choć każdy, kto choć pięć minut zastanowi się nad sytuacją zrozumie – że komu jak komu, ale właśnie jemu wojna aborcyjna jest wyjątkowo nie na rękę.
Choćby dlatego, że zdania w PiS-ie na ten temat są podzielone pomiędzy zwolenników utrzymania status quo, a sympatyków zaostrzenia prawa. Płynące z klubu sprzeczne informacje na temat ewentualnego trzeciego senackiego projektu ustawy – są tego najlepszym dowodem.
Największym błędem PiS był jednak kompletny brak reakcji na marsz (jeśli nie liczyć nie najszczęśliwszych wypowiedzi ministra Waszczykowskiego). Dzisiejsze oświadczenia, że politycy tej partii nie mają nic wspólnego z procedowanym projektem wydają się mocno spóźnione. Gdyby zaczęto serwować je od soboty - może by się przebiły…
W tej chwili wyjście z obecnego pata będzie trudne. Bo nawet niewielkie zaostrzenie obecnych przepisów – zostanie okrzyknięte jako pisowskie bestialstwo. Zresztą całkowite odrzucenie projektu Ordo Iuris – może napotkać na podobny sprzeciw, jak odesłanie ustawy liberalnej do komisji. I podobnie jak w pierwszym głosowaniu ciężko będzie zastosować instrumenty dyscyplinujące. Przewlekanie procedury – nie jest zaś strategią, którą można otwarcie głosić w mediach. Uchwalenie trzeciego projektu – senackiego, który zapewne pójdzie w kierunku wyeliminowania zespołu Downa, jako przesłanki do dozwolonej aborcji – byłoby o wiele łatwiejsze gdyby nie rozpętano wcześniej ulicznej histerii.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/310788-czarny-weekend-czyli-dwa-slowa-o-tym-ze-sluszne-sprawy-trzeba-forsowac-madrze-a-od-wrogow-grozniejsi-bywaja-przyjaciele