O ŚDM, ministrze Błaszczaku i policji

Fot. PAP/Szymański
Fot. PAP/Szymański

Dla partii politycznej jednym z największych nieszczęść są wyborcy klakierzy, gotowi usprawiedliwić każdą decyzję, każdej przyklasnąć, każdą się zachwycić, i przy byle okazji uznać, że zniknęły wszelkie wątpliwości, niczego już wymagać nie trzeba, wszystko jest super. PiS ma duże i oddane grono takich entuzjastów i jest to dla niego jedno z największych zagrożeń.

Ci właśnie entuzjaści po zakończeniu Światowych Dni Młodzieży – które na szczęście przebiegły nad wyraz szczęśliwie – ze złośliwą satysfakcją zaczęli mi wypominać mój twitterowy wpis z początku działania obecnego rządu, w którym postawiłem tezę, że Mariusz Błaszczak nie ma kompetencji, aby kierować MSW. „No i co? Może pora przeprosić?” – pisali teraz klakierzy. Zanim wyjaśnię, dlaczego nie ma za co przepraszać ani z czego się wycofywać – najpierw anegdota.

Jakiś czas temu, pracując nad tekstem – jednym z wielu – o tym, co trzeba zmienić w polskiej policji, zrobiłem eksperyment. Poprosiłem jednego ze swoich rozmówców – wówczas w stopniu aspiranta sztabowego, w garnizonie stołecznym, w służbie patrolowo-interwencyjnej – o obejrzenie i skomentowanie fragmentu filmu dokumentalnego o działaniu londyńskiej policji. Fragment pokazywał sytuację w dniu sierpniowego festiwalu w Notting Hill: masy ludzi, często podpitych, wracające wieczorem do domów w szampańskim nastroju. Patrol dwojga policjantów napotyka na jednej ze stacji metra mocno nietrzeźwego jegomościa, chwiejącego się nad krawędzią peronu. Funkcjonariuszka prosi, żeby dla bezpieczeństwa własnego i innych jegomość nie korzystał z metra, póki choć trochę nie oprzytomnieje. Mężczyzna bełkocze, że nie może się spóźnić do domu, bo i tak już zabalował, a żona będzie wściekła, zaś ich stosunki nie są ostatnio najlepsze. „Niech pan do niej zadzwoni i powie, że się pan spóźni” – radzi policjantka. „Boję się” – wyznaje ze skruchą jegomość. – „Czy pani by mogła z nią porozmawiać?” – prosi. Policjantka się godzi. On wykręca numer, podaje jej telefon. Policjantka się przedstawia i mówi: „Paul przeprasza, będzie w domu trochę później. Nic złego nie zrobił, po prostu dla jego własnego bezpieczeństwa wolimy, żeby na razie nie korzystał z metra. Proszę się nie niepokoić”. Potem policjanci przekonują nieco już przytomniejszego mężczyznę, żeby usiadł w pobliskiej kawiarni, napił się mocnej kawy, poczekał przynajmniej pół godziny i dopiero wtedy ponownie zszedł na peron metra.

Mój rozmówca, obejrzawszy tę scenę, nie mógł powstrzymać gorzkiego śmiechu. „Jakby ktoś u nas chciał tak podchodzić do ludzi” – wyjaśniał – „to dostałby z punktu od przełożonego taki opier…l, że by z butów wyskoczył. Ja nie mam z gościem gadać, uspokajać go czy przekonywać. Ja mam go spisać, żeby w statystykach było, że podjąłem interwencję, a jak się będzie stawiał, to mam mu wpier…lić i odstawić na dołek. Takiego leszcza natychmiast byśmy odesłali na Kolską [adres izby wytrzeźwień w Warszawie], a jakby się stawiał, to dostałby tonfą albo gazem, jak Wipler. Tak to działa. Moim głównym zadaniem jest, żeby dostarczyć szefowi statystykę. Bez tego jestem nikim”. Potem nastąpiło wyjaśnienie tego, o czym doskonale wiedziałem sam: że polscy policjanci nie są w ogóle uczeni pracy z ludźmi, pomagania im, nawiązywania kontaktu. Obywatel to przede wszystkim delikwent, dzięki któremu albo ma się problemy (gdy przyszedł złożyć zawiadomienie o sprawie, którą i tak się umorzy i która zepsuje statystykę), albo z którego ma się korzyść (gdy można mu wypisać mandat czy zatrzymać, poprawiając statystykę). (Tekst, z przyczyn ode mnie niezależnych, ostatecznie się nie ukazał. Z oczywistych powodów nie ujawniam nazwiska policjanta.)

Ta anegdota ilustruje świetnie problemy polskiej policji w relacji z obywatelami (a jest to tylko część tych, które domagają się rozwiązania). Problemy, których Mariusz Błaszczak nigdy nie studiował, nie zajmował się nimi, nie zna ich i prawdopodobnie nie rozumie, bo jego polityczna rola zawsze była inna. A także dlatego, że na szefa MSW przez długi czas typowany był Paweł Soloch, który akurat na sprawach, jakimi zajmuje się MSW, zjadł zęby. Błaszczak jest w gruncie rzeczy ministrem z przypadku, który dla swojego resortu nie ma żadnego strategicznego planu. Trudno bowiem za taki uznać plan modernizacji policji (oraz innych służb podległych MSW). Zakłada on bowiem wymianę sprzętu na nowszy oraz podwyższenie wynagrodzeń funkcjonariuszy. Owszem, są to sprawy istotne, ale jedynie w części decydują o tym, jak działa policja. Można mieć policję wyposażoną w świetne urządzenia i dobrze wynagradzaną, a nadal skorumpowaną, nieskuteczną i mającą obywatela gdzieś. Aby zmienić polską policję, potrzebna jest zasadnicza zmiana paradygmatu jej funkcjonowania, w praktyce oznaczająca rewolucję, począwszy od procesu rekrutacji, poprzez szkolenie, sposób oceniania funkcjonariuszy, na roli Komendy Głównej skończywszy.

Do tego dochodzi czynnik otorbiania ministrów przez służby, znany od dawna i działający zarówno w wojsku, jak i gdzie indziej. Przy wszystkich swoich wadach, wyjątkiem wydaje się Antoni Macierewicz, którego ze względów charakterologicznych nie da się omotać. Co innego Mariusz Błaszczak. O tym, że pan minister znalazł się na tym właśnie etapie i idealnie wszedł w buty poprzedników, przekonałem się, gdy niedawno wystąpił wspólnie z komendantem głównym, nadinspektorem Jarosławem Szymczykiem na konferencji prasowej, informując, że policja ma świetne sondaże zaufania. Było to dokładne powtórzenie propagandowych zabiegów Bartłomieja Sienkiewicza, który występował na identycznych konferencjach z ówczesnym komendantem głównym Markiem Działoszyńskim i także chwalił się wysokimi ocenami pracy policji w sondażach. Pisałem wówczas – i dziś powtarzam – że tego typu sondaże nie mówią o faktycznym stanie tej formacji kompletnie nic. Jedyną miarodajną ocenę mogłyby przynieść od dawna niewykonywane badania wiktymizacyjne, a więc obejmujące te osoby, które faktycznie miały kontakt z przestępczością, a potem z policją, prokuraturą, wymiarem sprawiedliwości (kto ciekawy, jak takie badania robić, niech spojrzy do dawno nie wznawianego „Atlasu przestępczości w Polsce”, opracowywanego przez Instytut Wymiaru Sprawiedliwości pod kierunkiem prof. Siemaszki). W przeciwnym wypadku większość respondentów sygnalizuje w badaniu jedynie swoje nie oparte na doświadczeniach wyobrażenia.

Policja za rządów Sienkiewicza i Działoszyńskiego była obiektem powszechnej krytyki po prawej stronie. Cóż się takiego zmieniło w ciągu tych paru miesięcy, co pozwalałoby nam uznać, że to całkiem inna formacja? Jakie to strategiczne przemiany wdrożyli minister i komendant główny? Czy policja nagle jest świetna, bo jest „nasza”, odzyskana? Nie, to wciąż dokładnie ta sama służba, tyle że wymieciono ścisłe kierownictwo. Pod spodem kompletnie nic się nie zmieniło i nie ma żadnego planu takich zmian.

Pewne korekty zapowiadał w wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłem dla naszego tygodnika, nadinspektor Szymczyk – chodziło m.in. o wydłużenie czasu kursu podstawowego dla policjantów, który obecnie trwa śmieszne pół roku. Mowa też była o odejściu od nacisku na dostarczanie zadowalających statystyk. To bardzo dobre decyzje, ale podjęte na poziomie komendanta głównego nie mają waloru zmian systemowych. Nadinspektor Szymczyk nie będzie wymagał statystyk, ale jego następca pod innym rządem do tego wróci. Tu decyzje musiałyby być podejmowane na poziomie ministra, może nawet ustawy, zmieniającej strukturę organizacyjną służby. Fetysz statystyk ma bowiem swoje źródło w Komendzie Głównej – jest po części racją istnienia tego ciała, kompletnie zbędnego w obecnej postaci.

Jakie miałyby być inne potrzebne zmiany? O tym pisałem we „W Sieci” około roku temu, wskazując, że polska policja potrzebuje swojego Williama Brattona. Nie chcę powtarzać ówczesnej szczegółowej analizy – kto ciekawy, zachęcam do odnalezienia mojego tekstu.

Jak przebiegł proces otorbienia w obecnym przypadku? Nie był trudny, wobec braku planu gruntownych zmian w policji czy PSP wystarczyły deklaracje lojalności. Służby miały zacząć współpracować z „dobrą zmianą” i zaczęły. Wszystko odbyło się wyłącznie na poziomie stwierdzenia, że teraz to już „nasza” policja, więc wszystko jest z nią OK, po co się czepiać. Służby mamy mieć po swojej stronie, a będzie tak tylko wtedy, jeśli damy im spokój. I to się właśnie, pod rządami Mariusza Błaszczaka, dzieje.

Przyznać trzeba, że pan minister ma swoje zalety. Szanuje na przykład zasadę primum non nocere, dzięki czemu zabezpieczenie ŚDM wyglądało, jak wyglądało: Mariusz Błaszczak pozwolił służbom robić swoje, nie zakłócając ich pracy własnymi pomysłami ani nie stawiając politycznych wymogów. Całkiem bez ironii trzeba przyznać, że to już dużo. Wielu ministrów nęci ochota, aby pokazać, że na swojej dziedzinie znają się znakomicie, podczas gdy nie znają się w ogóle.

Błaszczak wykonuje też pewne rozsądne gesty. Należy do nich na przykład nagradzanie policjantów, którzy wykazali się bohaterstwem, ponadprzeciętnym poczuciem obowiązku, dokonali wyjątkowych czynów. To bardzo cenne, działanie poprzez przykład ma swój wpływ, ale to tylko akcyjność, omijająca istotę sprawy. Gdyby min. Błaszczak czuł problem, którym przyszło mu się zajmować, zadałby sobie pytanie, dlaczego wyjątkiem jest to, co w policji powinno być normą. Policjanci nie powinni być uczeni właściwego stosunku głównie, a właściwie wyłącznie do obywateli poprzez przykłady i nagrody – powinni go wynosić już z podstawowego szkolenia w szkole policyjnej.

Brak również drugiej strony medalu, bo tak jak nagradzani są wyjątkowo dzielni, tak przykładnie powinni być karani ci, którzy obywateli lekceważą, nadużywają władzy, nie wywiązują się z obowiązków, choćby w drobnych sprawach. Słynna zasada „zero tolerancji”, wprowadzona przez Williama Brattona w nowojorskiej policji w latach 90., nie dotyczyła jedynie przestępców. Miała również zastosowanie do samych policjantów: zero tolerancji dla tych spośród nich, którzy nienależycie wypełniają swoje obowiązki. W działaniach min. Błaszczaka tej drugiej strony równania brak. Przykładów spektakularnych nadużyć jest wiele, ale nie słyszałem, aby od momentu objęcia władzy przez PiS którykolwiek z policjantów poniósł za takie poczynania odpowiedzialność i aby zostało to należycie nagłośnione. By wspomnieć choćby wymienioną już wyżej skandaliczną sprawę Przemysława Wiplera albo znacznie mniej spektakularne – choćby sprawa ostrzelania przypadkowego kierowcy w Gdańsku czy kierowców, którzy przez 40 km pod Łodzią sami ścigali pijaka za kółkiem, bo zawiadomiona od razu policja nie była w stanie podjąć interwencji.

Czy sukces policji na ŚDM cokolwiek tu zmienia? Otóż – nie. Nie zmienia nic. Fakt, że policja dobrze sobie poradziła z zabezpieczeniem ŚDM – chwała jej za to – nie znaczy ani, że zniknęły toczące ją problemy, ani że szef MSW nabył kompetencje, jakich nie ma. Impreza taka jak ŚDM sprawdza, owszem, część kompetencji służb – głównie logistyczne i koordynację pomiędzy poszczególnymi formacjami – ale nie wszystkie. Nie sprawdza zaś przede wszystkim tego, co ważne w sytuacjach codziennych, a nie nadzwyczajnych. Służby miały tu do czynienia z pielgrzymami, ludźmi z samej definicji zdyscyplinowanymi i niegroźnymi, a zadaniem zdecydowanej większości policjantów było po prostu stanie w wyznaczonym miejscu i wypełnianie stosunkowo prostych rozkazów. Tymczasem całkiem czym innym jest umiejętność zapanowania nad agresywnym tłumem (tu polska policja ma, jak się wydaje, tylko dwa rodzaje taktyki: nadmierna łagodność albo agresywna szarża, nic pomiędzy), umiejętność radzenia sobie z codziennymi, nietypowymi sytuacjami (vide przykład z Londynu) czy – co najważniejsze – podejście do obywatela, zakładające, że się mu służy, a nie, że chce się go za wszelką cenę ukarać, nabić statystykę, pognębić. O tych sprawach ŚDM nic nam nie powiedział, a jak dotąd MSW nie zaplanowało żadnych zmian, mogących w tej dziedzinie cokolwiek zmienić.

Wreszcie sprawa ostatnia: wszystko to nie jest w najmniejszym stopniu winą Mariusza Błaszczaka. Ten sprawny partyjny organizator nie wyznaczył się przecież sam na stanowisko, które zajmuje. Wyznaczył go ktoś inny, doskonale zdając sobie sprawę, że mianuje szefem kluczowego resortu sprawnego administratora, a nie tak potrzebnego tam reformatora. Odpowiedzialność za obecny stan rzeczy spada na tę osobę – nie ma ministra.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.