Opozycja w Polsce nie chciała sukcesu szczytu NATO i za granicą robiła wszystko, by go nie było

Fot. PAP/Guz
Fot. PAP/Guz

Takiej kampanii przeciwko rządowi własnego państwa i na rzecz międzynarodowej porażki tego państwa w dziejach Polski po 1989 r. nie było, a nawet nikomu nie przychodziło to do głowy.

Przez kilka ostatnich miesięcy przechodzili samych siebie, żeby szczyt NATO w Warszawie był porażką, a przynajmniej wydarzeniem drugorzędnym. Cała machina propagandowa opozycji, wsparta przez układy i wpływy za granicą oraz znajomości w lewicowo-liberalnych mediach, była nastawiona na obniżenie rangi szczytu i jego niepowodzenie. Choć prawdą jest to, co mówią, że podczas rządów PO-PSL i prezydentury Bronisława Komorowskiego pracowali na rzecz szczytu NATO w Polsce i poszerzonych gwarancji naszego bezpieczeństwa, gdy stracili władzę, zaczęli traktować to wydarzenie jako narzędzie walki z opozycją. Przestali myśleć o bezpieczeństwie Polski, o spokojnej przyszłości własnego narodu, bo ważniejsze stało się udowodnienie, że PiS i prezydent Andrzej Duda nie mogą i nie powinni rządzić. Do rządzenia nadają się tylko oni i tylko oni są w stanie realizować polską politykę międzynarodową oraz bezpieczeństwa. Oczywiście po stronie opozycji są osoby normalne i rozsądne, kierujące się interesem państwa, ale gdy chodzi o walkę ze znienawidzonym politycznym rywalem z PiS, nawet im odbierało rozum.

Co tam sprawy bezpiecznej przyszłości, gwarancje dla Polski ze strony sojuszników, maksymalne obniżenie ryzyka agresji, jeśli sukcesy na tych polach miałoby zdyskontować znienawidzone Prawo i Sprawiedliwość. Dlatego inspirowano zachodnich polityków i media, żeby naciskały na przeniesienie warszawskiego szczytu, najchętniej do któregoś z państw bałtyckich. Dlatego naciskano na prezydenta Baracka Obamę, żeby demonstracyjnie do Polski nie przyjechał. A jeśli zabrakłoby Obamy, pretekst do wysłania delegacji niskiej rangi mieliby też inni przywódcy. Dlatego sugerowano, że najlepiej, gdyby szczyt w Warszawie, jeśli już musi się odbyć, był tylko powtórzeniem ustaleń z 2014 r. w Newport. Dlatego do ostatniej chwili przedstawiano Polskę pod rządami PiS jako państwo niegodne zaufana ze strony sojuszników z NATO, a nawet niezdolne do sprawnego zorganizowania szczytu. To wszystko działo się przez ostatnie miesiące i nie można o tym zapominać, choć po ewidentnym sukcesie szczytu nieco zmieniła się taktyka opozycji. Jest ona skłonna przyznać, że szczyt był sukcesem organizacyjnym, ale polityczny sukces to zasługa wszystkich, a głównie rządów Donalda Tuska i Ewy Kopacz oraz prezydenta Bronisława Komorowskiego.

O wielomiesięcznych działaniach na rzecz niepowodzenia spotkania w Warszawie szefów państw NATO oraz wielu innych przywódców i polityków z państw spoza sojuszu trzeba pamiętać, bo to było ewidentne i wcale tego nie ukrywano. Tłumaczono to tylko wartościami wyższego czy też najwyższego rzędu, czyli obroną demokracji i praworządności w Polsce. Tłumaczono tym, że niepowodzenie szczytu kimś wstrząśnie i doprowadzi najpierw do delegitymizacji obecnej władzy, a potem do jej ustąpienia. Takiej kampanii przeciwko legalnemu i demokratycznemu rządowi własnego państwa i na rzecz międzynarodowej porażki tego państwa w dziejach Polski po 1989 r. nie było, a nawet nikomu nie przychodziło to do głowy. Nie przychodziło to do głowy postkomunistom rządzącym w III RP, co musi tym jaskrawiej pokazywać aberrację, do jakiej doszła obecna opozycja, a co jest przede wszystkim skutkiem rządów PO. Im były one dłuższe, tym bardziej zmierzały do tego, co się działo po 1929 r. w Meksyku, czyli do trwającego ponad 70 lat panowania Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej. Nie udało się i panowanie Platformy Obywatelskiej trwało „tylko” dwie kadencje, ale reakcja na porażkę była taka, żeby to panowanie jak najszybciej przywrócić, przede wszystkim przy międzynarodowej pomocy, a potem także z pomocą ulicy.

Normalnym obywatelom, a także normalnym politykom nie mieści się w głowach, żeby z powodu nienawiści do wewnętrznego politycznego przeciwnika ryzykować bezpieczeństwo własnego państwa i narodu, pozycję międzynarodową tego państwa. I tu widać jak na dłoni, kto ma w polskiej polityce klasę i reprezentuje poziom myślenia o państwie, a kto jest tylko zaślepionym i otumanionym przez nienawiść politycznym karierowiczem. Dla mnie przykładem takiej różnicy, o wręcz kosmicznych rozmiarach, jest postawa dwóch postkomunistycznych premierów III RP: Leszka Millera i Włodzimierza Cimoszewicza. Leszek Miller prezentuje stanowisko propaństwowe, rozsądne, dalekowzroczne i wyważone, natomiast Włodzimierz Cimoszewicz to chodząca histeria, polityczny amok, zacietrzewienie i kompletna ucieczka od rozumu. Miller różni się też bardzo od wielu polityków PO, którzy są bliscy Cimoszewiczowi, nawet jeśli robią to, co on wyłącznie z cynizmu i zimnej kalkulacji. Bo ani amok, ani cynizm nawet na jotę nie usprawiedliwiają działania przeciwko własnemu państwu. Choćby stworzono tysiąc narracji, w których takie działania są uzasadniane wyższą koniecznością, czyli obroną demokracji i praworządności.

Powiedzmy sobie otwarcie: polski polityk, dbający o narodowe interesy i dobrze życzący własnemu państwu nigdy nie zniża się do poziomu zaprezentowanego przed szczytem NATO przez dużą część opozycji, z PO i kawiorową lewicą spod znaku Włodzimierza Cimoszewicza na czele. Normalny polski polityk nie inspirowałby i nie podsycałby kampanii oczerniania polskich władz i deprecjonowania Polski w międzynarodowych instytucjach i zagranicznych mediach. I nie czerpałby wielkiej satysfakcji z eskalacji tych kampanii. Takie rzeczy są po prostu nie do pomyślenia w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Hiszpanii czy Holandii. Tego się nie robi, bo to jest część zachodniej kultury, także kultury politycznej. Tak się robi tylko w kręgach barbarzyńców i politycznych troglodytów.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.