Nie musimy dać się szantażować. O kwestii partnerów, którzy nie wzbudzają entuzjazmu

Flickr: PE
Flickr: PE

Kilka dni temu były (i niewykluczone że przyszły) prezydent Francji, Nicolas Sarkozy, publicznie poparł polski rząd i osobiście Jarosława Kaczyńskiego w konflikcie z instytucjami europejskimi. Poparł też Wiktora Orbana. Nie na zasadzie stwierdzenia, że oni obaj mają obiektywną rację, tylko że nie można im zarzucić, jakoby byli antydemokratyczni.

Hollande i Sarkozy pokłócili się o Polskę. Sarkozy: „Widziałem już u władzy braci Kaczyńskich. Szanowali europejskie zasady”

Coraz częściej docierają do nas informacje o deklaracjach sympatii czy wręcz zazdrości, formułowanych pod adresem naszego kraju (ale też Węgier oraz zupełnie przecież innych, nie prawicowych Czech) ze strony działaczy i sympatyków Alternative für Deutschland, ale też innych antyestablishmentowych ugrupowań z krajów „Starej Unii”. Główny powód: rządy naszej części kontynentu potrafią sprzeciwić się niekontrolowanej imigracji. U części naszych nowych sympatyków bywa jeszcze inny powód dla tej emocji: sprzeciw wobec lewackiego „genderyzmu” (to oczywiście nie dotyczy już Czech). Oddziaływuje także, po prostu, fakt że rządy w Warszawie i Budapeszcie atakowane są zajadle przez te same zachodnie mainstreamowe media i tych samych dziennikarzy, którzy zwalczają antymigranckie ruchy na Zachodzie. Taka wspólnota w naturalny sposób zbliża.

Przypomnijmy zarazem, że Alternative für Deutschland jest ugrupowanie, wręcz emocjonalnie prorosyjskim. Inne antyimigranckie partie zachodnie są pod tym względem mniej emocjonalne, ale kierunek ich myślenia jest podobny. Nicolas Sarkozy uczynił sobie z kwestii stosunku do Rosji wręcz kampanijny oręż przeciw urzędującemu prezydentowi Hollande’owi. Oskarża go (co brzmi dziwnie dla większości Polaków, uznających że kto w stu procentach nie podziela ich wizji rosyjskiego zagrożenia, ten agent Kremla) o zbytni antyputinizm, będący według jego narracji efektem przesadnego wiązania się z Waszyngtonem.

Tego rodzaju okoliczności podnoszą chętnie przeciwnicy PiS, którzy twierdzą, że rzekomo mamy sytuację „albo-albo”. Albo idziemy z dominującym bez reszty na Zachodzie obozem ideologicznym, co oznacza zgodę na długofalowo samobójczą dla całego naszego kontynentu politykę imigracyjną, a także na pokorne aplikowanie w naszym kraju kolejnych elementów lewackiej kulturowej rewolucji. Albo – mówią (zapominając skądinąd o czasach tuskowych prób flirtu z Moskwą) – pozostaje Putin. Chcecie do Putina…?

To efektowna, ale fałszywa alternatywa. Podobna skądinąd do tej, stawianej w latach 30 i 40 przez intelektualistów znacznie większego kalibru, znacznie bardziej szczerze niż ich dzisiejsi następcy wierzących wtedy, że nie ma innej możliwości, niż Hitler lub Stalin. Niż któryś z modeli totalitarnych.

Ta alternatywa w latach 30 i 40 okazała się całkowicie nieprawdziwa. Ale głoszący ją intelektualiści wierzyli naprawdę w jej realność. I przerażeni okropnościami faszyzmu (albo komunizmu) wybierali komunizm (albo faszyzm) – jako jedyną siłę, mogącą powstrzymać to, czego bali się bardziej.

Ich dzisiejsi następcy – jak już napisałem – nie są tak szczerzy. „Diabelską alternatywę” traktują raczej jako oręż propagandowy. No, przynajmniej ci mądrzejsi spośród nich…

I jest to oręż ciężki, bo przecież problem nie jest wydumany. Jest faktem, że interesy Polski są w konflikcie z interesami Rosji, i ten konflikt, w wypadku zwycięstwa Kremla, może doprowadzić do silnej redukcji znaczenia naszego kraju, jego marginalizacji, a w skrajnym przypadku – wręcz do jego zagrożenia. Jest też prawdą, że po przyjęciu przez tenże Kreml (na ile szczerze i jak oni sami to rozumieją, to temat do odrębnej dyskusji) konserwatywnej autoidentyfikacji jako ideologicznej podstawy, umożliwiającej Moskwie konfrontację z Zachodem, polska prawica ma realny problem. Geopolityka (oraz historyczne emocje) zakotwicza ją po stronie zachodniej, zaś konflikt kulturowy od Zachodu odpycha.

Z punktu widzenia polskiej prawicy sytuacją intelektualnie i emocjonalnie idealną byłoby przekształcenie Zachodu na obraz i podobieństwo Polski (ale to jest nierealne), czy przynajmniej wywalczenie sobie na tymże Zachodzie statusu trwałej kulturowej autonomii (ale to jest niezwykle trudne, zważywszy głębokość i szczerość przyswojenia sobie przez zachodnie elity lewackiej ideologii, której elementem jest agresywne misjonarstwo). Albo też – powiedzmy nieco złośliwie – sytuacja odwrotna, czyli taka, w której na Kremlu zasiadliby kulturowi sojusznicy Zachodu. Wtedy wreszcie wszystko będzie jasne, ten sam wróg z obu stron, znamy tę sytuację dobrze, potrafimy głośno się żalić i pięknie ginąć…

Problem jest więc, powtórzmy, realny, ale bywa przedstawiany w zwielokrotnionej formie.

Bo konflikt z Rosją – jak napisałem wyżej, rzeczywisty – nie rodzi dla Polski zagrożenia takiego co do skali, jak dla Ukrainy, czy dla państw bałtyckich. Nie jest też tym, czym było niegdyś zagrożenie radzieckie, bo siła obecnej Rosji jest niepomiernie mniejsza niż dawnego ZSRR. Nie jest to jadący na zachód parowy walec.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.