Przykład idzie z góry: od Holland, Balcerowicza, Zolla, Stuhra. I dociera na absolutne dno

fot. Youtube
fot. Youtube

Co się dzieje z Leszkiem Balcerowiczem? – zastanawia się wiele osób czytających jego wpisy na portalach społecznościowych oraz słuchających go w telewizji. Szczególnie te najnowsze wpisy, w których były wicepremier i prezes NBP uważa, iż Katarzyna Kukieła, autorka żenujących dywagacji na temat prezydenta Andrzeja Dudy, jest ofiarą jakiejś nagonki, dlatego trzeba jej bronić.

Co się dzieje z Aleksandrem Smolarem? A co z Andrzejem Zollem? Dlaczego Agnieszka Holland mówi to, co mówi? O co chodzi Jerzemu Stuhrowi? Nazwiska można by mnożyć. Ale nie nazwiska są ważne. Problemem jest bowiem to, że coś złego dzieje się z polską inteligencją, a szczególnie jej eksploatowanymi medialnie przedstawicielami, czyli tzw. autorytetami. A skoro prawdziwe wydaje się przekonanie ks. prof. Michała Hellera, że jaka jest inteligencja obecnie, takie będą masy w następnym lub za dwa pokolenia, obecny stan polskiej inteligencji powinien wywoływać wszelkie dzwonki alarmowe. Pomijam partyjne upolitycznienie inteligencji, bo ono nie jest ani nowe, ani niezwykłe i występowało właściwie przez cały wiek XX.

Leszek Balcerowicz jest o tyle ważny, że jego obecne funkcjonowanie pokazuje proces zamieniania się części profesorów w ideologów i to najbardziej banalnych z banalnych. A także wstydliwie nieskomplikowanych w swoich złotych myślach, radach i przestrogach. Poza profesurą sławiącą materializm dialektyczny i rozwinięte społeczeństwo socjalistyczne nawet w PRL osoby ze świata uniwersyteckiego unikały przekraczania granicy żenady i symplifikacji wywołujących stupor. Po prostu osoby wykształcone mają jednak jakiś aparat poznawczy i krytyczny, pozwalający mówić o rzeczywistości inaczej niż bohaterowie seriali typu „Dlaczego ja?” czy „Pamiętniki z wakacji”. Ale obserwacja budzi wielkie wątpliwości, czy te dwa światy są istotnie od siebie oddalone. Nawet pomijając ewidentną i trywialną politgramotę, którą często prezentują wymienione wcześniej osoby oraz całe zastępy innych, gołym okiem widać intelektualną niemoc „kwiatu” współczesnej polskiej inteligencji (tak rola „kwiatu” wynikałaby przynajmniej z częstotliwości ich pojawiania się w mediach). Profesorowie politologii, socjologii, psychologii, ekonomii czy medioznawstwa oraz znani twórcy mówią publicznie takie banalne oczywistości bez odrobiny polotu albo choćby cienia intelektualnej iskry bądź prowokacji, że samo ich oglądanie i słuchanie wywołuje uczucie wstydu oraz duże zakłopotanie.

Przedstawiciele „kwiatu” nie mają przy tym nawet odrobiny samokrytycyzmu, by przynajmniej nie podawać wiadomości z trzeciej czy czwartej ręki, bo po takiej obróbce są one po prostu kosmicznymi bzdurami. Wydawałoby się, że reprezentanci „kwiatu” coś ważnego czytają, doskonalą się, analizują, konfrontują, a nie tylko powtarzają zasłyszane na mieście ploty i nieskomplikowane myślowo bzdety. Ale tak się tylko wydaje. Bo w praktyce często profesorski głos niczym się nie różni od tego z przypadkowej ulicznej sondy. A jeśli „kwiat” mówi i pisze rzeczy wręcz bezwstydnie symplicystyczne i mimo ich banalności są one potem powielane przez przeciętnych ludzi, bo wciąż działa mit autorytetu, to efekt końcowy jest groteskowo-tragiczny. Tym bardziej że przecież trzeba pamiętać o uczelniach, gdzie symplicystyczny do bólu „kwiat” tworzy swoje jeszcze gorsze kopie, czyli „kwiatki”, co jest szczególnie przerażające, gdy chodzi o przyszłość – ze względu na przywołaną wcześniej przez mnie regułę ks. prof. Michała Hellera. Cała debata publiczna robi się wtedy jednym wielkim „Dlaczego ja?” czy „Pamiętnikami z wakacji”, a to już śmieszne nie jest wcale. Nie ma w tym przecież ani krzty logiki, błyskotliwości, odkrywczości czy choćby interesującej generalizacji. Jest tylko jakaś bezmyślna pulpa.

Równie nieskomplikowane jak w wypadku „kwiatu” są publiczne rozważania partyjnych liderów, szczególnie Ryszarda Petru i Grzegorza Schetyny, ale też całych zastępów partyjnych sierżantów z wszystkich ugrupowań, dla których określenie „symplifikacja” jest wielkim komplementem i wyróżnieniem. Mamy albo bezładne bajdurzenie o niczym, albo bardzo agresywne enuncjacje ideologiczne, które semantycznie są próżnią doskonałą. Nałożone na siebie symplifikacja akademicko-intelektualna i partyjna politgramota pomieszana z bezmyślnością tworzą mieszankę niszczącą resztki pomyślunku i zdrowego rozsądku u tzw. mas. Oczywiście nie lepsi są dziennikarze, którzy też już przeważnie niczego nie potrafią interesująco opisać i zinterpretować. A prowadząc rozmowy sami nie wiedzą do czego zmierzają, jakie sensy chcą odkryć swoimi pytaniami. Po prostu rzucają jakieś przypadkowe równoważniki zdań albo kłócą się z rozmówcami, jak gdyby byli politykami do nich opozycyjnymi. To wszystko sprawia, że ogólny obraz jest dramatyczny. I nikt już nie zwraca na to uwagi, chyba że któryś reprezentant „kwiatu” jakoś się szczególnie negatywnie wyróżni w tym morzu symplifikacji i bezsensu. Ale za chwilę wszystko wraca do normy, czyli do patologii, bo ta sytuacja w żaden sposób normalna nie jest.

Nikt nie czuje się odpowiedzialny za proces drastycznego obniżania poziomu debaty publicznej w Polsce, poziomu edukacji, szczególnie tej wyższej, a ostatecznie jakości demokracji, bo ona też pada ofiarą wszechwładnej symplifikacji. Tymczasem wszyscy się za to powinni czuć odpowiedzialni, bo wylądujemy w rzeczywistości, w której istotne będzie tylko to, żeby się najeść, wyspać i być może pochrząkać. Bo symplifikacja komunikacji, także dzięki nowym zabawkom technologicznym, do tego zmierza.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.