Prezydent, rząd i PiS byliby totalnie zwalczani niezależnie od wojny o TK. Dlatego, że istnieją

Fot. P. Tracz/KPRM
Fot. P. Tracz/KPRM

Żaden wariant rządów PiS nie był i nie jest do przyjęcia dla postępowej Europy, czyli takiej, jaka obecnie funkcjonuje. I żaden ich wariant nie jest do przyjęcia dla parlamentarnej i pozaparlamentarnej opozycji w Polsce. Jakieś niuanse mogłyby ewentualnie wpłynąć na stosunek administracji Baracka Obamy do rządu PiS, ale i to w ograniczonym zakresie. To staje się coraz bardziej oczywiste i jest coraz lepiej udokumentowane po czterech miesiącach funkcjonowania rządu Beaty Szydło i po ośmiu miesiącach prezydentury Andrzeja Dudy. Mogę się zgodzić, że PiS powinno inaczej rozegrać sprawę Trybunału Konstytucyjnego. Powinno i mogło to zrobić, ale mleko już się wylało. Ale i tak by się wylało, tylko inaczej by się rozlało. Nie ma oczywiście sensu rozważanie alternatywnej historii ostatnich kilku miesięcy, bo taki polityczny konstruktywizm to tylko czcza zabawa. W realnym świecie są główne procesy, które można jakoś modyfikować, ale ich zasadniczy charakter pozostaje niezmieniony. Uważam, że konflikt o TK tylko przyspieszył pewne procesy, co wcale nie znaczy, że one by nie zaistniały. Rząd PiS i tak byłby atakowany i delegitymizowany, tylko inne byłyby preteksty. Te ataki mogły się też inaczej rozłożyć w czasie.

Przykład Węgier, ale także Grecji i Włoch dowodzi, że w Unii Europejskiej nie ma miejsca na akceptację czegoś, co jest odmienne od poprawnościowego kanonu. Oczywiście wobec państw wyłamujących się z tego kanonu nie stosuje się „przemocy bezpośredniej”, nie wyrzuca z UE, choć wobec Grecji padły takie groźby. Stosuje się narzędzia zimnej wojny, która ma swoje gorące kampanie. Najlepiej to widać po zimnej wojnie wobec Węgier i Grecji – obu z zupełnie innych powodów. Grecję w zasadzie spacyfikowano, bo innym wariantem był powrót tego kraju do drachmy i de facto wyjście z UE. Ale była kilkuletnia zimna wojna i chyba cztery gorące kampanie. Podobnie było z Węgrami rządzonymi przez Viktora Orbana. Oczywiście Syriza to zupełnie inny przypadek niż PiS i Fidesz. Ale wspólna z PiS i Fidesz jest (a może już tylko była - po wyeliminowaniu ministra finansów Janisa Warufakisa i jego zwolenników) krnąbrność Syrizy wobec UE jako nowej wersji Świętego Cesarstwa Rzymskiego (z domyślnym członem - Narodu Niemieckiego; tak w średniowieczu, jak obecnie) oraz krnąbrność wobec postulatu znaczącej rezygnacji z narodowych interesów – przynajmniej przez słabsze państwa. Jasne, że dzisiejsza UE jest różnorodniejsza niż święte cesarstwo składające się z Królestwa Niemieckiego (obejmującego tereny nie tylko dzisiejszych Niemiec, ale i Belgii, Holandii, Luksemburga, Austrii, Słowenii, a częściowo także Francji oraz Szwajcarii), Królestwa Włoch i Królestwa Burgundii, ale idea jednocząca jest podobna.

Jedenastomilionową Grecję można było bezpośrednio szantażować zablokowaniem pomocy, kredytów i odmową rolowania długów, więc problem był bardziej finansowy niż polityczny, choć i ten polityczny był bardzo ważny. Ale ruina gospodarki sprawiła, że Greków stłamszono także politycznie, czyli przynajmniej politycznej elicie wybito z głowy bunt wobec reguł działania świętego cesarstwa. Z dziesięciomilionowymi Węgrami szantaż ekonomiczny się nie udał, choć gdy Orban przejął władzę Węgry miały dług publiczny w wysokości ponad 82 proc. PKB, deficyt budżetowy ok. 8 proc. PKB, a nawet spadek PKB o prawie 7 proc., czyli wariant grecki wisiał w powietrzu. To, że Węgry wskutek odważnej polityki Orbana uniknęły katastrofy gospodarczej i właściwie nigdy realnie nie były zagrożone greckim wariantem, spowodowało, że święte cesarstwo nie mogło skorzystać z bezpośredniego szantażu. Ale Orbana próbowano wielokrotnie złamać i to się wcale nie skończyło.

Czym innym są jednak dziesięciomilionowe Węgry i jedenastomilionowa Grecja, a czym innym – 37-milionowa Polska, ważny europejski gracz. „Zaraza” z Polski nie może się roznosić po świętym cesarstwie, tym bardziej gdy ma ono masę kłopotów ze strefą euro, z imigrantami czy z ewentualnym wyjściem Wielkiej Brytanii. Zgoda, sprawa Trybunału Konstytucyjnego była bardzo wygodnym pretekstem, ale gdyby go nie było, znalazłby się inny. Właśnie ze względu na „zarazę” i interesy świętego cesarstwa. W ostatnich dniach potwierdziły to m.in. niemieckie media. To, że właściwie w tym samym czasie zajmujący się Polską Christoph von Marschall w „Tagesspiegel”, Stefan Ulrich w „Sueddeutsche Zeitung” i Konrad Schuller w „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung” zaczęli rozważać udzielenie Polsce czegoś w rodzaju „bratniej pomocy” (oczywiście nie militarnej) ani nie jest przypadkiem, ani wyskokiem jakichś dziennikarzy w jakichś gazetach. Tak się tego w Niemczech nie rozgrywa. To jest swego rodzaju „razwiedka”, bo pewnych rzeczy nie może robić niemiecki MSZ, ale to nie znaczy, że o nich nie wie i w jakiś sposób ich nie koordynuje. Oczywiście można powiedzieć, że to reakcja na konflikt wokół TK. Ale taka argumentacja nie wytrzymuje krytyki, gdy spojrzeć na „jazdę”, jaką różne media i instytucje w Niemczech urządzały PiS w latach 2005-2007 oraz prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu aż do katastrofy smoleńskiej. TK to tylko pretekst, który akurat jest pod ręką.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE ======>>>>

12
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.