Sprawa stadnin c.d.. Minister przedstawia enigmatyczne zarzuty, idzie do prokuratury. Ale co dalej z hodowlą polskich arabów - nadal nie wiadomo

fot. PAP/ MarcinObra
fot. PAP/ MarcinObra

Minister Jurgiel udowodnił dziś, że w sprawie stadnin pójdzie w zaparte. Nie odpuści znienawidzonym prezesom, którzy tak zaciążyli nad jego karierą.

Bo przecież miało być szybko, prosto i po cichu. Szast, prast – zmiana. Dawni dyrektorzy pakują walizki i grzecznie zostawiają dorobek swojego życia. Nowi - swoi - obejmują dyrektorskie gabinety. Znajomi i przyjaciele królika są wdzięczni panu ministrowi i wspierają go w dalszych działaniach. W sierpniu pan minister przyjeżdża na Pride of Poland i pławi się w świetle fleszy i zbiera gratulacje za piękne konie. Wszyscy są szczęśliwi.

Jednak oprogramowaniu ministerialnego planu szybko wyskoczył komunikat - „coś poszło nie tak”. Bo zrobił się szum. Bo sprawa stała się medialna. Bo solidarność środowiskowa przekroczyła najśmielsze przewidywania ministra. Bo zaprotestowali zwykli ludzie – zupełnie polityką niezainteresowani. W dodatku nowi nominaci – czując się pewnie na nowych włościach, że bez żenady ujawniali swój brak kompetencji. No więc trzeba było coś zrobić.

Zaczęło się szukanie kwitów. Stary raport NiK, - nieważne, że niewiele tam zastrzeżeń pod adresem Janowa i Michałowa – dobrze brzmi, że w ogóle jest, ubiegłoroczna kontrola CBA – nieważne, że nie formułuje wniosków krytycznych – niezła podkładka, prześwietlanie umowy o wynajem mieszkania, a nawet rachunków za światło i gaz.

Dziś minister dorzucił jeszcze „miażdżący argument” . Hodowla koni nie była dochodowa. Stadniny jako takie – owszem, ale hodowla arabów nie. W ten sposób pan minister po raz kolejny dowiódł całkowitej nieznajomości branży. Hodowla koni rasowych – z reguły dochodowa nie jest. Bo koń nie daje mleka, nie ma futra do strzyżenia, nie orze już pola. Jednym słowem nie zarabia na siebie w regularny sposób. Stanowi wartość samą w sobie. Przynosi zysk, gdy ktoś zechce go kupić. Ale zanim to nastąpi – musi się urodzić, dorosnąć, wystąpić na odpowiedniej liczbie pokazów. Przez większość życia wymaga sporych nakładów.

Koń arabski to dziś w pewnym sensie przedmiot zbytku. Ale przez swą niezwykłą urodę – ma wyjątkową wartość na bardzo koneserskim rynku.

Radzi sobie o wiele lepiej niż jego mniej szlachetni pobratymcy. O ile mi wiadomo – m.in. ze słynnego raportu NiK – większość polskich państwowych stadnin jest dziś deficytowa. Te, które sobie radzą – robią to właśnie dzięki działalności dodatkowej – hodowli bydła, trzody chlewnej, uprawom rolnym.

Tak też funkcjonowały Janów i Michałów. Bo krowy dają stałe regularne zyski. Wpływy ze sprzedaży koni są wysokie ale incydentalne. I raz do roku. Największy zastrzyk gotówki przynosi sierpniowa aukcja. Ale dochody z niej muszą wystarczyć na utrzymanie stada na cały rok. A wiadomo – taki dochód jest raz wyższy, raz niższy . Z wielu względów. Kaprysów nabywców, zmian koniunktury, światowych kryzysów, mody etc… . Hodowla krów to biznes dużo bardziej przewidywalny. A że obie branże ze sobą nie kolidują – często się je łączy.

Dyrektorzy Janowa i Michałowa robili wszystko by ich spółki prosperowały. I wychodzili na plus. Zyskując przy okazji uznanie dla polskiej marki na świecie.

Takie stawianie sprawy, że liczy się czysty zysk z hodowli samych koni, jest o tyle niebezpieczne, że może skłaniać nowych szefów do wykazania ich za wszelką cenę. A to można uzyskać tylko w jeden sposób. Sprzedając więcej cennych zwierząt. Co równocześnie uszczupli znacząco bazę hodowlaną polskich stad. I zuboży hodowlę w przyszłości. Znacznie bardziej niż dwa dodatkowe zarodki pobrane od dzierżawionej w Stanach klaczy.Miejmy nadzieję, że nowi włodarze nie pójdą mimo wszystko tą drogą.

Z drugiej strony w debacie na temat kłopotliwych stadnin - pojawiają się postulaty - „sprywatyzować”. Może i to nie byłoby złe, gdybyśmy mieli rodzimych szejków, których stać na prowadzenie takiej hodowli. Takich, którzy poczynają sobie za zaszczyt kontynuowanie tradycji i przekazywane jej z ojca na syna. Ale nie mamy. Pasjonaci nie mają kapitału. Kapitaliści – pasji. Zresztą jeśliby polskie stadniny kupił któryś z polskich miliarderów, traktując je jako inwestycję – nie ma żadnej gwarancji, że przetrwałyby one dużej niż jedno pokolenie. A być może tylko do ponownej bessy. Tylko skarb państwa daje jakie takie gwarancje ciągłości hodowli. I przez 200 lat ( w przypadku Janowa) ten mechanizm się sprawdzał.

Dziś jednak kluczowym zarzutem ministerstwa jest rzekoma niegospodarność stadnin polegająca na współpracy z firmą Polturf – która organizuje doroczne aukcje Pride od Poland.I która na tym zarabia. Zdaniem Ministra Jurgiela – za dużo. Dlaczego w ogóle potrzebna jest taka firma? Ano dlatego – odpowiadają prezesi - że stadnina nie zatrudnia na co dzień menedżerów, aukcjonerów, lobbystów, hostess, ani tłumaczy. Nie ma kadr od załatwiania biletów klientom, ani firm poligraficznych opracowujących profesjonalne katalogi. Nie ma ludzi od catteringu, oprawy muzycznej, oświetleniowej etc. Stadnina hoduje konie. Ma koniuszych, stajennych, zootechników, masztalerzy.

Dlatego do organizacji profesjonalnej imprezy komercyjnej – zatrudnia właśnie firmę Polturf.

Z umowy wynika, że firma miała prawo do 10 (potem 12) proc. zysku od sprzedanych koni. Kwoty faktycznie robią wrażenie. Tyle, że  w żadnym przedstawionym dokumencie, na który powołuje się minister nie ma informacji ile Polturf wykłada na organizację imprezy. A tym samym - ile zarabia „na czysto”. Pewnie zresztą można by imprezę organizować taniej. Bardziej „chałupniczo”. Tylko czy wtedy przyjeżdżali by na nią szejkowie i celebryci z najwyższej półki?

Gdyby pan minister był uprzejmy porozmawiać z odwołanymi prezesami dowiedziałby się np., że podniesienie w 2009 r. prowizji z 10 na 12 proc., które tak go bulwersuje, wynikało z faktu, że w pewnym momencie stadnina wybudowała halę. W związku z tym impreza aukcyjna toczyła się nie tylko pod namiotami i wolnym powietrzu, ale i pod dachem. Co zwiększyło nakłady na infrastrukturę – organizację stoisk, pokazów, widowni., etc. Stąd podniesienie prowizji.

Ale minister z odwołanymi prezesami spotkać się nie chce. Nie spotkał się z nimi przed odwołaniem. Nie chce i dziś. Woli składać doniesienia do prokuratury. I produkować ex post dokumenty kontrolne.

Nieco zabawne jest to, że w nowym piśmie CBA datowanym na 4 marca br., a więc ponad 2 tygodnie po dymisjach, na końcu analizy znajduje się rekomendacja do przeprowadzenia zmian kadrowych. Gdyby je czytać in extenso – można by odnieść wrażenie, że Agencja radzi zmienić nowo-wybranych prezesów. Bo przecież dawni już nie pracują… (Stary raport – z ub. roku, choć szczegółowo analizował umowę z Polturfem - nie zawierał żadnych konkluzji o stwierdzeniu nieprawidłowości – poza bezprzetargowym zakupem 3 samochodów przez ANR.)

We wniosku CBA pojawia się za to zaczerpnięte z raportu NiK stwierdzenie, że stadniny przynoszą straty. Nie ma tylko zaznaczenia, że chodzi o wszystkie stadniny, nie przynoszące dochód Michałów i Janów.

Koniec końców widać, że minister szuka argumentów. Rozpaczliwie i histerycznie. Że bliska jest mu filozofia Pawlaka (tego z „Samych swoich”), że „sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Tyle, że złego wrażenia powstałego po pospiesznych dymisjach i kumoterskich nominacjach – nie jest w stanie zatrzeć.

Dziś dowiedzieliśmy się, że sprawę skierowano do prokuratury. Swój werdykt wyda też sąd pracy, do którego wystąpili odwołani prezesi. To potrwa.

Tymczasem w stadninach jest wiosna. Rodzą się źrebięta. Jest to też czas, kiedy kryje się klacze. Czyli moment kluczowy z puntu widzenia hodowli. Trzeba zdecydować - które klacze, którym ogierem. Trzeba zajrzeć w rodowody. Dopilnować inseminacji. Zacząć wybierać konie do sierpniowej aukcji. Bo ich promocji nie zrobi się w 5 minut.

Tymczasem pytanie, czy zostaną podjęta właściwe decyzje, co do hodowli na najbliższy sezon – pozostaje otwarte.

Skądinąd wiadomo, że determinacja ministra Jurgiela wynika z faktu, że ze strony władz partii dostał już wyraźną dyspozycję, by konflikt wokół stadnin rozwiązać. Bo od tego mogą zależeć jego losy. Bo cała awantura zupełnie niepotrzebnie zaszkodziła PiS-owi. Nieoficjalnie mówi się, że są przygotowywane rozwiązania, które mogą wzmocnić merytoryczny staff w stadninach, gdyż ten obecny jest, delikatnie rzecz ujmując – niewystarczający. Na razie minister robi co może, by udowodnić, że ma rację, ale że argumenty ma słabe, a talenty medialne jeszcze skromniejsze - niczego „odkręcić” nie umie.

I na koniec krótka uwaga, słuchając nawet w najlepszej wierze zarzutów ministra – nie sposób oprzeć się wrażeniu, że stadninom jeśli w ogóle ktoś był potrzebny - to dobry rewident albo księgowy. Ale oprócz, a nie zamiast hodowców. Tymczasem Krzysztof Jurgiel zaczął swoje działania „naprawcze”od usunięcia głównych specjalistów od hodowli. I nie zapewnił podległym sobie stadninom równorzędnej merytorycznej kadry. Dlatego jego dzisiejsze ex post formułowane argumenty brzmią tak mało wiarygodnie.

PS:

Tydzień temu odwołani prezesi tak odpowiadali na pojawiające się wobec nich zarzuty.

A tak dziś swoje racje przedstawiał minister Jurgiel:

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.