Sprawa Wałęsy pokazuje jak wielkim błędem były kulawa lustracja i brak dekomunizacji

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. kadr z filmu "Nocna zmiana"
fot. kadr z filmu "Nocna zmiana"

Nie mają łatwo obrońcy Lecha Wałęsy. Bo jak tu bronić „legendy”, która demitologizuje się na własne życzenie?

A jednak jest coś żałosnego w tym, że ci sami ludzie, którzy przez lata twierdzili, że każda wzmianka o „Bolku” w kontekście b. prezydenta jest obrazoburstwem i oszołomstwem , zamachem na narodowy narodowego mit - dziś przekonują, że o jego „epizodzie” wiedziano właściwie „od zawsze”.

Np. Zbigniew Bujak: „Wiedzieliśmy, że do 1976 roku była. Chyba wszyscy wiedzieli o tym od lat. Ja o tych sprawach wiedziałem przynajmniej od początku roku ‘80, czyli jeszcze przed Sierpniem, jakby przed sierpniowym strajkiem”.

Leszek Balcerowicz: „Najważniejsze jest to, że gdyby nawet część zarzutów okazała się prawdą, to dotyczy ona początków lat 70. To były straszne czasy, to był młody człowiek (Wałęsa - red.). On się nie ugiął”

Donald Tusk: Mnie się wydaje, że potwierdzamy coś, o czym tak naprawdę może nie zawsze udolnie, nie zawsze przekonująco, ale de facto Lech Wałęsa mówił

Otóż nie. Opinie publiczna do połowy lat 90 -tych pojęcia o jego kontaktach z SB nie miała. Część gdańskich działaczy „S” miała jakieś podejrzenia. Ale nie dowody. W latach 90 tych - pojawiły się sygnały poważne. Kto śledził losy rządu Jana Olszewskiego - mógł nabrać uzasadnionych podejrzeń. Kto obejrzał film „Nocna zmiana” - często nabierał pewności. Co nie zmienia faktu, że nadal Gazeta Wyborcza wszelkie wzmianki o agenturalności Wałęsy określała mianem bezrozumnej zemsty i lustracyjnego szaleństwa.

Dziś obrońcy byłego prezydenta (ci sam zresztą często, którzy najmocniej sprzeciwiali się jego prezydenturze) tłumaczą, że coś tam podpisał, ale nie donosił. Że wprawdzie się uwikłał ale to był epizod bez znaczenia dla jego dalszej działalności.

No cóż, 6 lat - to dość długi epizod. I jak można usłyszeć - nie ograniczający się do podpisania lojalki, ale obfitujący w odręczne donosy i finansowe gratyfikacje. Niszczenie własnej teczki w latach 90 tych - pokazuje , że nie był on tak całkiem bez znaczenia dla samego Wałęsy. Przechowywanie dossier w domu szefa PRL-owskich służb też przeczy tezie, by były to wydarzenia „nieistotne”.

Nie można też zapominać o serii ataków na Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka - po opublikowaniu przez nich biografii Lecha Wałęsy - rzetelnie dokumentującej jego współpracę z SB. Tu już nie było miejsca na wątpliwości. Były fakty i dokumenty. A mimo to - historyków odsądzano od czci i wiary.

A w tym wszystkim jest jeszcze sam Lech Wałęsa, który nadal nie przyznaje się do niczego. Choć parę razy zdarzyło mu się wspomnieć, że „coś tam” podpisał.

Teraz mówi, a raczej pisze, o jakimś tajemniczym świadku, który ma go oczyścić z podejrzeń. Ale jeszcze nie teraz. No cóż, zawsze było trudno zrozumieć co Lech Wałęsa ma na myśli. Nie ułatwia to z pewnością roboty jego samozwańczym „adwokatom”.

Bo jak bronić kogoś, kto zaprzecza dokumentom? Jak na jednym oddechu mówić, że wszyscy o tej współpracy wiedzieli i ją usprawiedliwiali i przyjmować za dobrą monetę kolejne „dementi” byłego prezydenta?

Swoją drogą paru ludziom należy się dziś choćby krótkie „przepraszam”: Annie Walentynowicz, Krzysztofowi Wyszkowskiemu, przede wszystkim; o wcześniej wspomnianych historykach już nie mówiąc. Nie spodziewam się go. Ale mimo wszystko uważam, że powinno paść.

Koniec końców sprawa teczek Kiszczaka pokazuje jak bardzo mści się na Polsce brak prawdziwej lustracji i dekomunizacji. Niestety lustrację przeprowadzono późno i z takimi ograniczeniami, że w zasadzie były agent SB musiał mieć wyjątkowego pecha, żeby nie przecisnąć się przez oczka prawnej sieci. A dekomunizacji - wcale. Dlatego były szef MSW mógł do końca życia cieszyć się vipowskimi przywilejami i trzymać w domu „haki” - na dawną opozycję.

I na koniec uwaga ostatnia. Najbardziej bawi mnie to jak politycy PO i życzliwi jej publicyści wiją się, by dać do zrozumienia, że właściwie obecny „atak” na Wałęsę to wina Jarosława Kaczyńskiego. Że dokumenty przyniosła wdowa po Kiszczaku? Że sprawę nagłośnił IPN, którego prezes bynajmniej nie jest ulubieńcem PiS? Nieważne. Na pewno stoi za tym mściwy Kaczor, któremu jeśli już nie da się nic udowodnić, to przynajmniej można zarzucić, że wywindował Wałęsę do prezydentury. Co też czyni z upodobaniem Gazeta Wyborcza….

A tak na poważnie - myślę, że parę osób ze świecznika jest już w lekkim stanie przedzawałowym. Choć nie jestem zwolenniczką spiskowej teorii dziejów - to jednak dawne służby takową preferowały. A wedle tej logiki ujawnienie mocnych, acz mimo wszystko nie przełomowych papierów na Wałęsę - jest wyraźnym znakiem: Mamy was w garści. Mieliśmy kwity na Wałęsę, mamy i na innych. Kto na ten sygnał odpowie? Jaka będzie cena milczenia? Kto ją zapłaci?

Obserwacja sceny politycznej w najbliższych miesiącach może być szczególnie ciekawa…

Autor

Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych