Zasłużony opozycjonista Krzysztof Wyszkowski mówi publicznie, że zadaniem IPN pod obecnym kierownictwem jest obrona „zbrodniarzy, zdrajców i złodziei”. To tylko jedna ze skrajnie niesprawiedliwych ocen Instytutu, jakie można usłyszeć w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, gdy toczy się sprawa papierów Kiszczaka. Wyszkowski jako punkt odniesienia dla, jego zdaniem, skrajnie oportunistycznego kierownictwa IPN wymienia oczywiście Janusza Kurtykę.
Dyskusja – jeśli tego typu opinie w ogóle można tak określić – toczy się zatem według doskonale znanego i utartego schematu. Pozytywnym bohaterem jest w niej jedynie zmarły tragicznie prezes IPN, przeciwstawiany może w jakimś stopniu dawno już zapomnianemu, a faktycznie nieudolnemu pierwszemu szefowi Instytutu Leonowi Kieresowi, lecz przede wszystkim obecnemu, kończącemu niedługo kadencję Łukaszowi Kamińskiemu. To jeden z wątków nieustającego sporu radykałów z przedstawicielami skrzydła bardziej umiarkowanego. Dla radykałów Kamiński od początku był podejrzany, bo przecież wybrano go – po pierwsze – w miejsce Kurtyki, po drugie – za Platformy i – po trzecie – nigdy nie wygłaszał buńczucznych, rewolucyjnych stwierdzeń, zawsze pozostawał wyciszony, nieco z tyłu. I – to już mój zarzut do Kamińskiego – nie umiał bronić swoich osiągnięć ani swoich racji. Wolał działać po cichu niż wygłaszać płomienne przemówienia, do których zresztą nie ma talentu.
Patrzę dzisiaj z prawdziwym zażenowaniem, jak bezpardonowo i w absurdalnym tonie atakowany jest człowiek, który przeprowadził IPN przez bardzo trudne czasy rządów PO, chroniąc jego niezależność, wolność badań naukowych i zapoczątkowując akcję poszukiwania miejsc pochówków bohaterów polskiego podziemia antykomunistycznego. Pamiętam, jak walono w Kamińskiego w związku z tą ostatnią sprawą – dokładnie na takiej samej zasadzie, jak wali się dzisiaj, stwierdzając, że „IPN powinien był już dawno zrobić nalot na Kiszczaka”.
To oskarżenia całkowicie bzdurne, bo IPN – jakkolwiek może się to wydawać absurdalne – nie istnieje w praktyce jako całość. Ci, którzy to wiedzą, a mimo to uderzają i uderzali w Kamińskiego, robili to z ewidentnie złą wolą. Łukasz Kamiński jako prezes wielokrotnie musiał świecić oczami za prokuratorów z Głównej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, jednego z pionów IPN, którzy w istocie są całkowicie poza jego władzą, za sprawą obowiązującej od 2010 roku ustawy o prokuraturze, ciesząc się niezawisłością. Perturbacje w związku z poszukiwaniem miejsc pochówków pomordowanych przez UB wynikały z tego, że IPN nie miał prawnych instrumentów do prowadzenia takich prac, a były one możliwe jedynie niejako przy okazji prowadzonych śledztw, w sprawie których prezes IPN mógł teoretycznie podlegających mu prokuratorów jedynie uprzejmie pytać i sugerować to czy tamto.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Zasłużony opozycjonista Krzysztof Wyszkowski mówi publicznie, że zadaniem IPN pod obecnym kierownictwem jest obrona „zbrodniarzy, zdrajców i złodziei”. To tylko jedna ze skrajnie niesprawiedliwych ocen Instytutu, jakie można usłyszeć w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, gdy toczy się sprawa papierów Kiszczaka. Wyszkowski jako punkt odniesienia dla, jego zdaniem, skrajnie oportunistycznego kierownictwa IPN wymienia oczywiście Janusza Kurtykę.
Dyskusja – jeśli tego typu opinie w ogóle można tak określić – toczy się zatem według doskonale znanego i utartego schematu. Pozytywnym bohaterem jest w niej jedynie zmarły tragicznie prezes IPN, przeciwstawiany może w jakimś stopniu dawno już zapomnianemu, a faktycznie nieudolnemu pierwszemu szefowi Instytutu Leonowi Kieresowi, lecz przede wszystkim obecnemu, kończącemu niedługo kadencję Łukaszowi Kamińskiemu. To jeden z wątków nieustającego sporu radykałów z przedstawicielami skrzydła bardziej umiarkowanego. Dla radykałów Kamiński od początku był podejrzany, bo przecież wybrano go – po pierwsze – w miejsce Kurtyki, po drugie – za Platformy i – po trzecie – nigdy nie wygłaszał buńczucznych, rewolucyjnych stwierdzeń, zawsze pozostawał wyciszony, nieco z tyłu. I – to już mój zarzut do Kamińskiego – nie umiał bronić swoich osiągnięć ani swoich racji. Wolał działać po cichu niż wygłaszać płomienne przemówienia, do których zresztą nie ma talentu.
Patrzę dzisiaj z prawdziwym zażenowaniem, jak bezpardonowo i w absurdalnym tonie atakowany jest człowiek, który przeprowadził IPN przez bardzo trudne czasy rządów PO, chroniąc jego niezależność, wolność badań naukowych i zapoczątkowując akcję poszukiwania miejsc pochówków bohaterów polskiego podziemia antykomunistycznego. Pamiętam, jak walono w Kamińskiego w związku z tą ostatnią sprawą – dokładnie na takiej samej zasadzie, jak wali się dzisiaj, stwierdzając, że „IPN powinien był już dawno zrobić nalot na Kiszczaka”.
To oskarżenia całkowicie bzdurne, bo IPN – jakkolwiek może się to wydawać absurdalne – nie istnieje w praktyce jako całość. Ci, którzy to wiedzą, a mimo to uderzają i uderzali w Kamińskiego, robili to z ewidentnie złą wolą. Łukasz Kamiński jako prezes wielokrotnie musiał świecić oczami za prokuratorów z Głównej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, jednego z pionów IPN, którzy w istocie są całkowicie poza jego władzą, za sprawą obowiązującej od 2010 roku ustawy o prokuraturze, ciesząc się niezawisłością. Perturbacje w związku z poszukiwaniem miejsc pochówków pomordowanych przez UB wynikały z tego, że IPN nie miał prawnych instrumentów do prowadzenia takich prac, a były one możliwe jedynie niejako przy okazji prowadzonych śledztw, w sprawie których prezes IPN mógł teoretycznie podlegających mu prokuratorów jedynie uprzejmie pytać i sugerować to czy tamto.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/282123-krytykom-prezesa-kaminskiego-przypominam-dluzej-klasztora-niz-przeora