PiS w pułapce oczekiwań, czyli narzekania państwowca

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PiS.org.pl
Fot. PiS.org.pl

To, co dzieje się dzisiaj z partią rządzącą, Rafał Ziemkiewicz nazwał w ostatnim „Saloniku Politycznym” w Republice zderzeniem z realnym rządzeniem. Mowa była między innymi o podatku od handlu, programie 500 Plus czy zamieszaniu wokół inspektora Maja lub Mariusza A. Kamińskiego na stanowisku jednodniowego szefa PHO.

Sądzę jednak, że jeżeli ktokolwiek zderzył się tu z rzeczywistością, to nie PiS, ale wyłącznie ci idealiści, którzy nie umieją pogodzić swoich oczekiwań wobec tej partii z okresu przedwyborczego z jej praktyką. Nie jest to zapewne mała grupa, ale też nie większość elektoratu.

Wewnątrz aparatu partyjnego, poza nielicznymi osobami o państwowym, a nie partyjnym sposobie myślenia, oczekiwania były zgoła inne – i to jest całkowicie zrozumiałe. Osiem lat postu od władzy i płynących z niej profitów musiało wzmóc apetyty, więc na wspomnienie na przykład o tym, że nominacje w spółkach skarbu państwa miałyby się dobywać na podstawie konkursów (jak niegdyś deklarował sam Wojciech Jasiński), działacze PiS mogliby się najwyżej popukać w głowę. „Panie, jakie znowu konkursy? Przecież my musimy dać robotę naszym, tak to w Polsce zawsze działało i działać będzie”. Dziś na kierowane do nich żale ci sami działacze – oraz zaprzysięgli sympatycy PiS – odpowiadają, że „konkursy i tak zawsze były ustawione”. Nie dostrzegają, że używając tego argumentu, uderzają sami w siebie, bo wynika z tego, że także PiS nie byłby w stanie przeprowadzić porządnego i nieustawionego konkursu. To oczywiście unik, bo realny argument musiałby być taki, że spółki są po prostu łupem politycznym – dla Platformy dokładnie tak samo jak dla PiS. Żadnej dobrej zmiany tu nie ma i być nie miało.

To się tyczy nominacji, wśród których ta Mariusza A. Kamińskiego była tylko najbardziej spektakularną, a jest tego niestety znacznie więcej. Ale symptomy są dużo groźniejsze i poważniejsze. Oto bowiem Stanisław Karczewski, pytany o te właśnie sprawy w „Piaskiem po oczach”, wygłasza stwierdzenia, które każdego ogarniętego speca od marketingu politycznego przyprawiłyby o dramatyczny ból głowy. Powiada mianowicie: „To są młodzi ludzie, którzy są zdolni, którzy chcą pracować, którzy chcą być pewnie w przyszłości w polityce. […] Oni też byli w naszej drużynie. […] To nie są jakieś intratne stanowiska”. Czyli – młodzi zdolni muszą mieć jakąś robotę, więc my im ją dajemy, a burzyć się nie ma o co, bo kokosów tam nie zbijają.

A teraz proszę sobie wyobrazić, że w analogicznej sytuacji podobne tłumaczenie nominacji w spółkach skarbu państwa serwuje nam kilka lat temu, powiedzmy, Rafał Grupiński. Że to coś innego? A dlaczego? Ja nie widzę różnicy.

Wystąpienie pana Karczewskiego – podobnie jak kilka dni temu choćby Beaty Mazurek, doradzającej samotnym matkom, żeby „ustabilizowały sytuację życiową” – to przykłady trudnych wręcz do uwierzenia wizerunkowych strzałów w stopę. Podobnie zresztą jak znacznie poważniejsza kwestia, czyli afera wokół rezygnacji inspektora Maja. Pisałem już w innym swoim tekście, że niesprawdzenie w najdrobniejszych detalach kandydata na stanowisko szefa policji to porażająca polityczna amatorszczyzna i – mówiąc wprost – kompromitacja Mariusza Błaszczaka jako szefa MSW, a już na pewno Jarosława Zielińskiego jako jego zastępcy.

Dodajmy do tego publiczne spory pomiędzy ministrami, dotyczące projektu podatku od handlu, a dostaniemy obraz nielichego zamieszania, może nawet chaosu w obozie władzy. Momentami można odnieść wrażenie, że nad przekazem – ba, nie tylko nad przekazem, ale nad samym faktycznym kursem – nikt nie panuje.

Wszystko to oczywiście nie daje się w najmniejszym stopniu porównać z poprzednią władzą, która przez dwie kadencje po prostu psuła państwo. Ta władza stara się je naprawiać, nawet jeżeli można mieć wątpliwości co do dokładnego kursu tej naprawy i zwłaszcza metod, jakimi jest prowadzona. Tyle że dla państwowców argument „za PO było co do zasady gorzej” jest słabą pociechą. PiS doszedł do władzy, żeby było wyraźnie lepiej, a nie po to, żeby kontynuować słabe praktyki swoich poprzedników.

I tu dochodzimy do konkluzji, która naprawdę powinna paru osobom w partii rządzącej i okolicach dać do myślenia – szczególnie po znaczącym geście, jakim była rezygnacja prof. Ryszarda Bugaja z zasiadania w prezydenckiej Narodowej Radzie Rozwoju, nawet jeśli uzasadnienie, jakie profesor przedstawił, uznamy za nieco przesadzone. Konkluzja ta jest następująca: PiS zaczyna wpadać w pułapkę własnych deklaracji i oczekiwań, trochę jak w latach 2005-2007. Ogromny mandat zaufania, który partia Kaczyńskiego dostała w ostatnich wyborach, wziął się z bardzo silnego oczekiwania całkowitej zmiany w podejściu rządzących do państwa i jego obywateli. Pułapka oczekiwań wynika więc częściowo z kontrastu z poprzednikami, ale częściowo z deklaracji i autokreacji nowej władzy jako źródła cnoty i moralnej sanacji. Tymczasem okazuje się, że w wielu, niepokojąco wielu dziedzinach nastąpiła, owszem, zmiana wektora, ale nie zmiana jakościowa.

Uważna obserwacja obozu rządzącego musi prowadzić do wniosku, że problemu na pewno nie dostrzega sam Jarosław Kaczyński. A jeśli go dostrzega, to lekceważy i uważa za mało istotny, w czym wspierany jest przez dużą część aparatu partyjnego PiS, która żadnej zmiany jakościowej nie oczekiwała i która całkiem szczerze myśli w kategoriach partyjnych, nie państwowych. Działacze ci uważają po prostu, że PiS jest partią, która działa na korzyść Polski, a więc coś jej się za to, do diaska, należy. Wsparcie płynie także z twardego elektoratu, który potrafi sięgać po niebywałe wprost intelektualne wygibasy, byle usprawiedliwić najbardziej nawet ewidentne błędy władzy. Ten segment wyborców, choć cenny dla każdej partii, jest dla niej zarazem niezwykle niebezpieczny, ponieważ sprzyja utrwaleniu przekonania, że poparcie będzie się mieć zawsze, niezależnie od tego, co się zrobi. Wygasza instynkt autokorekty.

Fatalną robotę wykonuje w tych okolicznościach opozycja, która w swoim rozhisteryzowaniu nawet drobne kiksy, absolutnie nieporównywalne z działaniami poprzedników, przedstawia jako potężne ciosy, dobijające polską demokrację. Oczywistym skutkiem takiego postępowania – do którego opozycja ma zresztą prawo – jest absurdalna polaryzacja opinii. Spokojne wskazywanie błędów władzy staje się pracą wysokiego ryzyka, bo w warunkach sztucznie wykreowanej wojny krytyka chce się od razu wepchnąć do obozu przeciwnika. Vide choćby los Fundacji Panoptykon, która wielokrotnie wytykała rządowi PO pogwałcanie zasad prywatności i jawności, ale kiedy to samo zrobiła wobec nowo uchwalonej ustawy o policji, natychmiast przez wielu została całkowicie niesprawiedliwie uznana za twardego sojusznika PO i .Nowoczesnej. Jest to zresztą okoliczność równie wygodna dla opozycji, co dla rządzących – obie strony korzystały wcześniej i korzystają dzisiaj na manichejskim podziale opinii publicznej.

Nie sposób dziś postawić twardej tezy, że jeśli PiS swoich błędów nie naprawi, jest skazane na przegraną w kolejnych wyborach – a w każdym razie nie ma szans powtórzyć ostatniego zwycięstwa. Być może plan reform gospodarczych będzie realizowany na tyle sprawnie, a pułapek – jak przy podatku od handlu – uda się uniknąć, więc zadowoleni z poprawy swojej sytuacji wyborcy po raz kolejny w dużej liczbie wesprą partię Kaczyńskiego. Można jednak na pewno powiedzieć jedno: z punktu widzenia państwa to, co się dzieje, jest bardzo dalekie od ideału. Na tyle dalekie, że może napawać niepokojem ludzi mających instynkt państwowy i kierujących się w swoich ocenach nim właśnie, a nie partyjną sympatią.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych