Lis zakneblowany "taśmą wicepremiera"

yt
yt

Czy dziennikarze „Newsweek Polska” są „paserami złodzieja treści prywatnych rozmów”, a w ich redakcji doszło do złamania i podeptania „fundamentalnych standardów dziennikarskich”? Zgodnie z tokiem rozumowania Tomasza Lisa należałoby uznać, że tak.

Wszyscy, którym się wydawało, że kulisy tzw. „afery taśmowej” z biegiem czasu będą wyjaśniane mogli się poczuć rozczarowani czytając w najnowszym wydaniu tygodnika „Newsweek Polska” tekst pod tytułem „Taśma wicepremiera”. Z punktu widzenia zwykłego czytelnika treść tej publikacji można skomentować krótko: nihil novi – nieznani sprawcy (służby specjalne, gangi biznesowe – a może jedno i drugie?) wciąż usiłują manipulować opinią publiczną i rozgrywać partie polityczne.

Zawód dziennikarza zobowiązuje jednak do spojrzenia na to wydarzenie inaczej, do analizy, która prowadzi do smutnej konstatacji…

Antydziennikarze

Latem 2014 roku wybuch „afera taśmowej” wywołał w środowisku dziennikarskim publiczną debatę na temat istoty tego zawodu – etyki, rzetelności, działania w interesie publicznym… Do dyskusji włączył się wtedy także Tomasz Lis, który na własnym portalu opublikował swoisty manifest zawodowy pt. „Gdybym miał te taśmy”.

Jako gwiazda TVP, redaktor naczelny „Newsweek Polska” i laureat wielu branżowych nagród deprecjonował warsztat dziennikarzy „Wprost” nazywając ich „stenotypistami”, których pracą nie zarządza redaktor naczelny lecz „szef studia nagrań”, decydujący osobiście jaki fragment taśm i kiedy opublikuje. Lis nie krył zażenowania jakością „taśmowych” artykułów „Wprost”, zarzucając ich autorom antydziennikarstwo:

Po pierwsze chciałbym wiedzieć, kto nagrywał i jakie ma intencje. Bo dość powszechna w tych dniach formułka - nieważne kto nagrywał, ważne co jest na taśmach - jest intelektualnie wybrakowana. Oczywiście ważne jest jedno i drugie. A więc kto nagrywał i dlaczego? Dlaczego chce opublikować te nagrania teraz. Dlaczego przyszedł do mnie? Czy to, co mi oferuje to całość nagrań czy część? Jeśli część, to kto dysponuje resztą? Dlaczego reszty nie udostępnił? Kiedy może to zrobić? To pytania szalenie ważne. Poważne dziennikarstwo, jakiekolwiek dziennikarstwo, odpowiedzi na takie pytania wymaga, wręcz ich żąda. Bez poszukiwania odpowiedzi na takie pytania dziennikarstwo staje się nie tylko kulawe, ale staje się dziennikarstwa zaprzeczeniem

— alarmował Tomasz Lis.

Trudno się z nim nie zgodzić tym bardziej, że te pytania pozostają aktualne. Wciąż nie do końca wiemy jak było naprawdę. Nakarmieni przez poprzednią ekipę rządzącą „formułkami intelektualnie wybrakowanymi” o gangu kelnerów, działającym na zlecenie jednego, upadłego biznesmena, ciągle czekamy na wyjaśnienie sprawy. Opinia publiczna liczy w tej kwestii zapewne na nowy rząd, ale chyba jeszcze bardziej na media, którym w większości chyba niestety w ogóle nie zależy, by wyjaśnić tajemnicę „afery taśmowej”. Tacy dziennikarze to antydziennikarze.

Paserzy

W swoim manifeście z 2014 roku Tomasz Lis tłumaczył, co by zrobił gdyby w jego ręce trafiła „taśma”?

Jeśli chcę być dziennikarzem, a nie paserem złodzieja treści prywatnych rozmów, które je nagrywał, muszę wykonać dziennikarską pracę. Nie ma więc mowy wyłącznie o spisywaniu i drukowaniu. Mam obowiązek na przykład sprawdzić, czy deal między panem Belką a Sienkiewiczem był czy nie. Czy miał charakter pozakonstytucyjny czy nie

— słusznie prawił Lis.

Sęk w tym, że gdy „taśma” w końcu trafiła do kierowanej przez Tomasza Lisa redakcji, rzeczona „dziennikarska praca” nie została wykonana. „Newsweek” opublikował fragmenty stenogramu z rozmowy z kwietnia 2013 r, zarejestrowanej rzekomo w Restauracji Sowa i Przyjaciel , w której udział wzięli: Mateusz Morawiecki – prezes BZ WBK, Zbigniew Jagiełło – prezes PKO BP, Krzysztof Kilian – prezes PGE oraz jego zastępca – Bogusława Matuszewska. Czy był deal między nimi? Dlaczego się spotkali? Złamali prawo? Z tekstu wynika jedynie, że Kilian i Matuszewska odzywali się rzadko, a najwięcej jest dialogów pomiędzy Morawieckim i Jagiełłą. To wszystko. Autorzy (uchodzący w swoim środowisku za śledczych) praktycznie nie dotykają clou sprawy.

Wniosek: nie było dealu, spotkanie miało charakter prywatny, uczestnicy nie złamali prawa. Nie ma tematu albo jak zwykli mawiać w takich przypadkach redaktorzy „Newsweeka”: „nie ma story”. Należałoby zatem uznać, że dziennikarze Tomasz Lisa wcielili się w role „paserów złodzieja treści prywatnych rozmów”.

Ale nie są prostymi „stenotypistami”, bo jakieś wnioski starają się jednak wyciągać. Na przykład takie:

Z nagrania wynika, że Morawiecki miał dobre kontakty także z innymi czołowymi politykami Platformy. Proponowano mu nawet wejście do ówczesnego rządu.

Potem anonimowy „współpracownik prezesa PiS” dolewa oliwy do ognia twierdząc: „Morawiecki podobno odrzucił propozycję Tuska. Po prostu nie chciał być w jego rządzie”.

Wtedy śledczy „Newsweeka” wznoszą się na intelektualne wyżyny pisząc: „Czy tak było w rzeczywistości? Trudno powiedzieć, z przebiegu spotkania u Sowy do końca to nie wynika. Morawiecki rozmawia z Jagiełłą tak, jakby lada moment miał dołączyć do ekipy Tuska”.

Po czym kładą czytelnikom na tacy „dowód” w postaci luźnego wywodu, przypisanego Morawieckiemu, który sprowadza się do stwierdzenia, że Tomasz Arabski, wówczas szef kancelarii Tuska, chciał porozmawiać z prezesem BZ WBK o „różnych inwestycjach”.

Doprawdy niezbadane są meandry logiki śledczych Tomasza Lisa…

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych