Papierowy tygrys atakuje, czyli o tym dlaczego nie musimy się przejmować działaniami Komisji Europejskiej

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PAP/epa
Fot. PAP/epa

Ostatnio całe tabuny osób na różnym stopniu rozwoju umysłowego i cywilizacyjnego, z zachodnimi politykami na czele, pouczają nas Polaków, co powinniśmy zrobić, żeby być prawdziwymi Europejczykami i, przede wszystkim, demokratami. W ramach tych starań wychowawczych Komisja Europejska postanowiła wdrożyć wobec Polski pierwszy etap procedury ochrony państwa prawa. Brzmi strasznie. Ale czy jest się czym przejmować? Odpowiedź jest prosta: nie.

Mechanizm kontroli praworządności trwa długo i polega na wysyłaniu do danego kraju najpierw listów z wezwaniami, potem upomnień i poleceń. Ostatni etap – polegający na odebraniu określonych praw, np. prawa do głosu w radzie UE, wymaga jednomyślnej decyzji wszystkich krajów członkowskich Unii. Węgry i Rumunia już zapowiedziały, że się na to nie zgodzą i złożą swoje weto. Tym bardziej iż Komisja Europejska także im groziła wcześniej wszczęciem tej procedury. W przypadku Rumunii Komisja przyjęła bardzo krytyczny raport o tym kraju, w którym wytykała władzom działania podważające zasady państwa prawa i niezawisłość sądów.

Wiceszef Komisji Europejskiej Frans Timmermans, jeden z autorów tego ach że wychowawczego mechanizmu, o tym wie. Nic dziwnego więc, że zastrzegł, iż dzisiejsza decyzja KE nie stanowi groźby tylko zachętę do dialogu.

Kto siedzi w szklanym domu nie powinien zresztą rzucać kamieniami. Spójrzmy choćby na sposób wyłaniania szefów mediów publicznych we Francji. Do 2013 r. wyznaczał ich prezydent, w szczególności szefa telewizji publicznej France Televisions. W 2013 r. prezydent François Hollande postanowił skończyć z tą niedemokratyczną praktyką, która pielęgnował jego poprzednik Nicolas Sarkozy i przekazać decyzję nad personalnym kształtem publicznych mediów w ręce Wysokiej Rady Audiowizualnej (CSA), składającej się z sześciu członków i jednego przewodniczącego.

Demokratyczny zapał Hollande’a nie trwał jednak długo. Gdy w kwietniu ur. nadszedł czas wybrania nowego szefa publicznej telewizji – jak twierdzą francuskie media – szef państwa wtrącił się do procedury jego wyłaniania przez CSA. Na tyle, że nawet związki zawodowe, tradycyjnie wspierające rządzących Socjalistów, protestowały. Ostatecznie szefową France Televisions została Delphine Ernotte, menedżerka o zdecydowanie lewicowych inklinacjach i prywatnie przyjaciółka minister kultury Fleur Pellerin i minister edukacji Najad Vallaut-Belkacem.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że wybrany został ten, a raczej ta, która miała zostać wybrana. I nic dziwnego. Większość członków CSA zostało nominowanych jeszcze przez Sarkozy’ego i ich kadencja kończy się dawno po wyborach prezydenckich w 2017 r., w których Hollande zamierza starać się o reelekcję. Jeśli więc w Radzie Audiowizualnej ma samych wrogów, a raczej stronników swojego potencjalnego rywala, nie mógł im pozwolić na to, by wybrali kogoś na szefa telewizji, kto nie będzie mu przychylny. A kto kontroluje telewizję jak wiadomo, ten ma większe szanse na reelekcję.

Ktoś zauważył przy tej okazji, że jest pewna różnica między sytuacją francuską a polską, a mianowicie, że Francuzi zachowali pozory. Wtedy nasuwa się jednak pytanie o co toczy się ta walka: o demokrację czy o pozory?

Przyjrzyjmy się teraz przykładowi Hiszpanii. Tam parlament wybiera szefów mediów publicznych zwykłą większością głosów, co oznacza, że zwycięzca wyborów bierze wszystko. Gdy rządzili jeszcze Socjaliści (PSOE) pod wodzą Jose-Luisa Zapatero przegłosowali ustawę, która miała zerwać więzi łączące rząd i państwowe radio oraz telewizję. Nie z troski o demokrację oczywiście, tylko w obawie przed przejęciem mediów publicznych przez prawicową opozycję, która była na drodze do wyborczego zwycięstwa.

Gdy Partia Ludowa (PP) Mariano Rajoya doszła do władzy natychmiast cofnęła zmiany i od razu wyznaczyła nowych szefów mediów, szczególnie przesiąkniętej przez lewicę telewizji publicznej TVE. Dziennikarze stacji protestowali i wysłali nawet skargę do Parlamentu Europejskiego. Z jakiegoś powodu brukselscy eurokraci byli jednak o wiele mniej wrażliwi na krzywdę pracowników państwowych mediów w Hiszpanii niż w Polsce i nad brakiem demokracji oraz medialnego pluralizmu w tym kraju lamentowały tylko niektóre liberalne media – tu można przeczytać artykuł na ten temat, który ukazał się w Financial Times. Poza tym nikogo to nie interesowało.

Jeśli spojrzymy na Niemcy to tam również nie jest aż tak różowo, jak mogłoby się wydawać, co przyznała ostatnio nawet przewodnicząca rady nadzorczej największej w Niemczech stacji radiowo-telewizyjnej WDR Ruth Hieronymi, mówiąc, że publiczne media są „stosunkowo” wolne od wpływów władzy państwowej. Stosunkowo, czyli nie całkowicie. W skład rad nadzorczych mediów publicznych w Niemczech wchodzą przedstawiciele rządów krajów związkowych, partii politycznych, związków zawodowych, kościołów i społeczeństwa obywatelskiego. Każda rada nadzorcza ma reprezentować przekrój społeczeństwa.

W rzeczywistości jednak przy obsadzaniu stanowisk stosowana jest zasada „podziału łupów” między siłami politycznymi. W przypadku telewizji ZDF Trybunał Konstytucyjny doszedł w ur. do wniosku, że największy wpływ na program mają przedstawiciele partii i władz państwowych, czyli, że skład rady nadzorczej drugiego programu niemieckiej telewizji publicznej jest niezgodny z konstytucja i powinien zostać zmieniony.

Wyrok niemieckiego TK to reakcja na dwie afery, tzw. „aferę ZDFCSU” oraz tzw. „aferę Brendera”. Pierwsza dotyczy odwołania redaktora naczelnego ZDF, Nikolausa Brendera. W listopadzie 2009 r. zarząd ZDF, w którym większość posiadali wówczas przedstawiciele chadecji, zdecydował się nie przedłużyć umowy ze znanym dziennikarzem, który ma zdecydowanie lewicowe poglądy. W sprawę jego odwołania szczególnie zaangażowany był premier Hesji Roland Koch z prawicowej CDU. Brender odnosząc się do sprawy swojego zwolnienia mówił wywiadzie z „Der Spiegel”, że wpływ polityków na ZDF jest ogromny. Brender powiedział także, że w stacji funkcjonuje „system donosicieli”, w którym część redaktorów „wysługuje się poszczególnym partiom”.

Druga afera miała miejsce w 2012 r. Hans Michael Strepp, ówczesny rzecznik bawarskiej CSU, zadzwonił do redakcji programu informacyjnego ZDF „heute” i sugerował, aby jego redaktorzy wstrzymali relację ze zjazdu Socjaldemokratów (SPD) w Monachium, grożąc im konsekwencjami. Gdy odmówili zmiany programu, zaczął bombardować ich sms’ami, by dowiedzieć się co zostanie pokazane i w jakiej formie.

W ur. zaś szefowie pierwszego kanału telewizji publicznej ARD zdjęli z anteny popularny program „Hart aber fair” bo obrażał uczucia feministek i gejów, czyli był krytyczny wobec ideologii gender. Niemieckie media krzyczały wtedy o cenzurze. Także w tym wypadku jednak nikogo, szczególnie w Brukseli, to nie interesowało.

Czytaj także: Szefowa rady nadzorczej niemieckiej telewizji publicznej odpowiada Ziobrze: „Media w RFN są stosunkowo wolne od wpływu władzy państwowej”

Czytaj więcej na następnej stronie ===>

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych