Zabawa w głuchy telefon. Szef dyplomacji nie może mówić, co mu ślina na język przyniesie, ani opowiadać niefortunnych żartów

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. bild.de/screenshot
Fot. bild.de/screenshot

„Trochę niezręcznie tłumaczyć żarty” - zaczął swą wczorajszą wypowiedź dla telewizji Republika (w programie „W punkt”) rzecznik MSZ Artur Dmochowski. Fakt, tłumaczenie żartów jest głupie, bo oznacza, że albo żart był głupi, albo słuchacze, którzy tego żartu nie pojęli. Chodzi oczywiście o wywiad naszego ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego dla „Bilda”. Wywiad miał być poważny, a co wyszło…?

Zacznę od sprostowania: jak stwierdził pan Dmochowski, „Bild” ma „prawie 3 mln czytelników”. Otóż krąg czytelniczy tego niemieckiego tabloidu jest ponad czterokrotnie większy, liczy około 12,5 mln Niemców. To po pierwsze. Po drugie, pan Dmochowski pochwalił się na wstępie, że inicjatywa tej rozmowy wyszła od MSZ: „Udało się zachęcić >>Bilda<< do przeprowadzenia tego wywiadu”, powiedział był, co powinien zachować dla siebie.

Owszem, zdarza się nierzadko, także w Niemczech, że pewne rozmowy są inicjowane przez polityków i organizowane przez ich rzeczników, nikt jednak tym się nie chwali, by nie stwarzać wrażenia, że to redakcje robią łaskę jakiemuś poważnemu ministrowi, który zabiega o wysłuchanie…

Takie organizowane spotkania mają de facto dwojaki charakter: „off-the-record”, bez kamer i możliwości dokonywania nagrań dźwiękowych, z wybranymi lub z wieloma dziennikarzami, np. z wszystkimi krajowymi czy zagranicznymi, mającymi akredytację parlamentarno-rządową. Zaproszeni mogą wówczas jedynie omawiać „punkty widzenia” polityków.

Stałą praktyką w Niemczech są tzw. Hintergrundgespräche, czyli rozmowy naświetlające tło wybranych problemów. Do tej formy komunikacji z mediami niemieccy politycy przywiązują ogromną wagę, bowiem „off-the-record” ukierunkowują dziennikarzy, by rozdmuchali pewne sprawy, które leżą w interesie rządzących, lecz ci nie mogą i nie chcą o tym mówić otwarcie.

Można to porównać do gry w złego i dobrego policjanta: oficjalnie politycy będą np. twierdzili, że mają inne stanowisko w danych kwestiach, że poparliby, zrobiliby, uchwaliliby, jednak muszą liczyć się z „opinię publiczną”… Innymi słowy, dziennikarze są instrumentalizowani do ich celów.

Drugą formą są wywiady udzielane zbiorowo lub indywidualnie, w zależności od autorytetów poszczególnych dziennikarzy oraz renomy lub znaczenia redakcji, co nie zawsze idzie w parze. Czy polski minister spraw zagranicznych powinien rozmawiać z „Bildem”? Tak.

Dlatego właśnie, że ów tabloid dociera w RFN do największej liczby czytelników. Dla porównania, tygodnik „Der Spiegel” ma o połowę mniejszy, bo 6 mln krąg czytelniczy (Reichweite/zasięg). A więc - „tak”, pod tym wszakże warunkiem, że wywiad przyniesie zakładane korzyści.

„Dla mnie to jest po prostu niesamowite, jak można zrobić z igły widły”, jęknął przed kamerami TV Republika rzecznik Dmochowski. Dla mnie natomiast niesamowite jest to, jak można spaprać tak ważną z polskiego punktu widzenia - że zacytuję pana rzecznika – „szansę na dotarcie” do niemieckich odbiorców. Można rzec złośliwie, „Bild” zrobił swoje, Waszczykowski może odejść.

Nie jest tajemnicą, że rząd PiS nie ma za granicą dobrej prasy. Publikacja „Bilda” z pewnością nie wpłynęła na choćby częściową zmianę tego niekorzystnego wizerunku. Powiedzmy otwarcie: większość czytelników brukowego „Bilda” bardziej interesuje np. to, czy Polacy nadal kradną im samochody, niż wywody ministra, którego nazwiska nawet nie potrafią powtórzyć.

Wystarczy im przeczytanie tytułu, jakim opatrzony został wywiad: „Haben die Polen einen Vogel?”, czyli, zgodnie z polskim odpowiednikiem tego idiomu: „Czy Polacy maja fioła?” („einen Vogel haben” znaczy tyle, co być niespełna rozumu, szalonym, zwariowanym), oraz rzut oka na foto z ministrem Waszczykowskim i górującym nad nim niemieckim dziennikarzem, pukającym się w czoło…

Można zaklinać rzeczywistość, ale w pamięci przeciętnych Niemców przerzucających strony „Bilda” podczas „Mittagspause” / przerwy obiadowej przede wszystkim zapadną ten tytuł i ten obrazek. Co należy podkreślić, polski MSZ nie odpowiada ani za tytuł, ani za ilustrację, ale za niefortunny „żart” ministra, który – czego można było się spodziewać, został wykorzystany przez nieżyczliwe mu media w Polsce i w Niemczech – już tak.

Omówienia tego wywiadu znalazły się dziś np. w publicznej rozgłośni Deutschlandfunk, w gazecie „Die Zeit” i innych, z tytułami, a jakże: „Polen warnt vor >>Welt aus Radfahrern und Vegetariern<<” – „Polska ostrzega przed >>światem rowerzystów i wegetarian“…

„Nie wiem, czy to było świadome”, nawiązał rzecznik Dmochowski do kolejnego wywiadu ministra Waszczykowskiego, dla Agencji Reutera. Jak poinformował, przeprowadziło go „trzech dziennikarzy polskojęzycznych”, a „redagowało w wersji angielskojęzycznej dwóch brytyjskich dziennikarzy”. Rozmowa „trwała prawie godzinę”.

Na jej podstawie powstał kilkunastostronicowy tekst, autoryzowany przez polski MSZ, który ostatecznie opublikowano „w krótkim streszczeniu”. Dmochowski zarzucił autorom, że znalazły się w nim „ewidentne przekłamania”, podchwycone przez polskie media, m.in. telewizje TVN, jakoby minister Waszczykowski chciał przehandlować zasiłki socjalne dla polskich emigrantów w zamian za poparcie Brytyjczyków dla baz NATO w naszym kraju.

I mamy kolejny skandal, kolejne sprostowania, że było inaczej, że przekłamano, zmanipulowano, lecz mimo to: „Przy tej złej prasie, która mamy w tej chwili, przy tych atakach na Polskę ze strony niektórych polityków zachodnich i niektórych mediów” - jak zauważył rzecznik Dmochowski, polski MSZ - „nadal będzie podejmował to ryzyko, bo uważam, że warto”.

Nie tylko warto, wręcz trzeba, jednak nie z dyletantami podejmującymi się zadań, które ich przerastają, i którym nie potrafią sprostać. „Ryzyko” istnieje bowiem tylko wtedy, gdy zamiast – co podkreślę – najlepszych specjalistów od public relations zatrudnia się osoby mające mgliste pojęcie o działaniach i mechanizmach funkcjonowania mediów i kształtowania wizerunku.

W tym miejscu pozwolę sobie na osobistą dygresję. Podczas ćwierćwiecza zagranicznej, parlamentarno-rządowej akredytacji przeprowadziłem niezliczone rozmowy z prezydentami, kanclerzami, ministrami, komisarzami UE, szefami NATO itp. Reguła jest prosta. W większości z nich, obok prominentnych rozmówców zasiadali ich pijarowcy.

Na stole leżały zazwyczaj dwa magnetofony, mój i ich. Na tej podstawie powstawały teksty - niektóre później autoryzowane, inne nie. Zdarzało się, że rzecznicy prosili mnie o usunięcie jakichś zdań czy określeń z wypowiedzi polityków: przedstawialiśmy swoje racje, bywało, że w wersji końcowej pozostawały, niekiedy szedłem na ustępstwa.

Dla przykładu, mój obszerny wywiad z Helmutem Kohlem został przy autoryzacji odrzucony w całości przez jego biuro prasowe, po czym otrzymałem „ich” wersję tłumaczenia naszej rozmowy (odbywała się w języku niemieckim), na język polski. Skontaktowałem się z szefem Bundeskanzleramt i powiedziałem wprost: „Jeśli chcecie zrobić ze swego kanclerza bezmózgowca, który nie potrafi się wysłowić - proszę bardzo, możemy to opublikować”.

Było to nieudolne, dosłowne, kiepskie stylistycznie tłumaczenie, jak jakiejś instrukcji obsługi miksera, pozbawione dygresji i treści, które kanclerz zawarł między wierszami. Po mojej interwencji szef biura Kohla poprosił mnie o wstrzymanie się z publikacją, przywołał ekspertów i w efekcie na łamach „Wprost” znalazła się moja wersja bez żadnych korekt. Nawiasem mówiąc, kanclerz przysłał mi później podziękowanie.

Po każdej rozmowie z Gerhardem Schröderem musiałem „wykłócać się” o wypowiedzi, które padły, a które jego pijarowcy próbowali zablokować. Mieli jednak ograniczone możliwości, per saldo, cenzurowanie, wygładzanie, czy upiększanie przez biura prasowe wypowiedzi polityków nie opłaca się żadnej ze stron, więc „krakowskim targiem” porozumienie było możliwe w każdym przypadku.

Nie bez znaczenia było ukształtowane przez lata zaufanie: prezydent Johannes Rau, który ostro zaatakował postulaty niemieckich polityków dotyczące utworzenia landu Prus, czy jego późniejszy następca Joachim Gauck, krytykujący polska „grubą kreskę”, nigdy ode mnie autoryzacji nie żądali. Gdybym pozwolił sobie na jakieś manipulacje, skompromitowałbym nie tylko siebie, konsekwencje poniosłaby cała redakcja i to na lata.

Przypominam o tym z jednego powodu: po pierwsze, rozmowa ministra Waszczykowskiego powinna być nagrana, po drugie, można było z góry przewidzieć, że do druku nie pójdzie kilkunastostronicowy tekst - przy autoryzacji należało zatem dopisać formalne, zwyczajowe zastrzeżenie, iż wszelkie zmiany i skróty mogą być dokonane wyłącznie za zgodą biura prasowego MSZ. Żadna poważna redakcja nie zaryzykowałaby kompromitującej rozprawy i w konsekwencji konieczności umieszczenia przeprosin na swych łamach wraz z tekstem (czy odpowiednim fragmentem) w jego pełnym brzmieniu.

Mając na uwadze „złą prasę” rządu PiS, zaufanie, które – jak stwierdził rzecznik Dmochowski – miał do Reutersa było dalece naiwne. W efekcie, zamiast oczekiwanego, istotnego przekazu, wyszła jego karykatura, jak zabawa w głuchy telefon. Miało być poważnie, wyszło niepoważnie, a strona prostującą jest polski minister. Liczy się efekt, a nie intencje. Przy całym szacunku i życzliwości dla Witolda Waszczykowskiego, szef dyplomacji, którym jest z urzędu, nie może mówić, co mu ślina na język przyniesie, ani opowiadać żartów, które później trzeba „niezręcznie tłumaczyć”, musi ważyć każde słowo, przy uwzględnieniu wszelkich okoliczności.

Jak zapowiedział rzecznik MSZ, minister Waszczykowski ma zaplanowane rozmowy z CNN, ZDF i Deutsche Welle, niebawem odbędzie się też debata europarlamentu na temat sytuacji w Polsce, do których należy przygotować się perfekcyjnie. To kolejne „szanse na dotarcie” polskiego rządu do międzynarodowej opinii publicznej. Oby z lepszymi efektami. Zwłaszcza teraz.

Autor

Nowy portal informacyjny telewizji wPolsce24.tv Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych