Ale o co chodzi? Dwie bałamutne tezy, w które wierzy wielu

Fot. PAP/Jacek Turczyk
Fot. PAP/Jacek Turczyk

Przy okazji sobotnio-niedzielnego minimaratonu demonstracji ulicznych ze strony liberalno-mainstreamowej pojawiła się teza, jakoby manifestacje zwolenników rządu były czymś z definicji nienaturalnym. Więcej – złym i może wręcz sprzecznym z demokracją. Takie supozycje słyszymy skądinąd nie po raz pierwszy, bo były one formułowane – z jeszcze większą niż dziś stanowczością – w latach 2005-2007, kiedy po stronie PiS pojawiła się myśl odpowiedzenia tą samą bronią próbującej wtedy zorganizować „kryterium uliczne” opozycji.

Tego rodzaju tezy (formułowali je, choć nie do końca konsekwentnie, między innymi moi partnerzy w dyskusji w sobotniej „Loży Prasowej”) są bałamutne. Nie pojmuję, jak będąc demokratą, czyli uważając prawo do demonstrowania własnych poglądów za ważne i cenne można odmawiać tego prawa komuś tylko ze względu na to, że jest akurat zwolennikiem władzy? Przecież to jest w istocie postulat właśnie antydemokratyczny.

Sprzeciwiający się manifestacjom prorządowym odwołują się z reguły do doświadczeń czasów PRL; sugerują znak równości między ówczesnymi masówkami pod hasłem przepędzenia „syjonistów do Syjamu” czy potępienia listu biskupów polskich do niemieckich a dzisiejszymi demonstracjami prorządowymi. To nieuczciwe zestawienie, już choćby dlatego że wtedy uczestnicy owych, jak mówiła ulica „spędów” byli na nie – właśnie – spędzani przymusowo. Ale warto też przypomnieć, że uliczne wspieranie rządzących przez ich stronników w krajach demokratycznych nie jest wprawdzie bardzo powszechne, ale tym niemniej – zdarza się. Na Węgrzech wielkie demonstracje już kilkakrotnie wspierały premiera Orbana (i nikt nie twierdził, że ich uczestnicy brali w nich udział pod przymusem czy za pieniądze). A w 1968 roku w Paryżu gigantyczna uliczna manifestacja zwolenników de Gaulle’a odegrała kluczową rolę w zgaszeniu młodzieżowo-lewackiej rewolty. W okresie rządów Margaret Thatcher brytyjscy konserwatyści również organizowali demonstracje poparcia dla pani premier (choć na skalę znacznie mniejszą niż manifestacje opozycyjne).

Powyższe dotyczy demonstracji prorządowych. Z obu natomiast stron barykady pojawiły się ostatnio oskarżenia przeciwników, jakoby organizowali dowóz uczestników swoich manifestacji do Warszawy. Nic takiego jak dotąd zdaje się nie miało miejsca, ale gdyby miało – to w zasadzie w czym byłby problem? Tego też nie pojmuję. Dlaczego niby zwożenie własnych zwolenników na demonstrację do stolicy miałoby być dla organizatora czymś kompromitującym (podkreślmy - niezależnie od tego, o którą stronę by chodziło)? Czy rzeczywiście efektywne (tj. bez ponoszenia własnych kosztów finansowych) prawo do demonstracji mają mieć wyłącznie mieszkańcy stolicy?

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych