Demonstracja „w obronie demokracji” tyleż miała wspólnego z obroną demokracji co idący w niej Ryszard Kalisz z walką z komuną za Peerelu albo podskakujący na murku Roman Giertych z polityczną wiarygodnością.
W kilkunastotysięcznym zapewne tłumie były cztery kategorie ludzi. Pierwsza to ci, którzy bronią własnego interesu lub własny polityczny interes realizują, a więc politycy PO czy Nowoczesnej oraz wszyscy inni, dla których zawalenie się starego układu oznacza całkiem wymierne problemy życiowe: odcięcie od pieniędzy (dotyczy to także części dziennikarzy, w tym reprezentowanej na marszu Giewu), wyrzucenie z zarządów spółek czy z rad nadzorczych, odcięcie od grantów. Ich udział w proteście przeciwko nowej władzy jest zrozumiały i logiczny, a uznawanie go za coś więcej niż zwykłą polityczną taktykę jest skrajną naiwnością.
Druga to ci, którzy ze względu na różnego rodzaju sentymenty, często związane z życiorysem, nie cierpią PiS, nierzadko obsesyjnie, a czasem uważają je za zagrożenie, być może także dla jakichś swoich wpływów. A więc byli funkcjonariusze służb, resortowi emeryci i podobne typy.
Wreszcie trzecia grupa to, umownie mówiąc, lemingi, a zatem ludzie, którzy swoją analizę rzeczywistości politycznej kończą na gotowcach, dostarczanych przez Giewu. Kaczyński „dąży do dyktatury”, w Polsce „trwa zamach na demokrację” i tym podobne banialuki. Najlepszym reprezentantem tego typu jest sam Mateusz Kijowski, założyciel KOD. Klasyczny pożyteczny idiota, którego leminże strachy i psychozy sprytnie wykorzystali daleko od niego sprytniejsi.
Mogła jednak być w tym zapewne kilkunastotysięcznym proteście również jakaś grupa ludzi autentycznie rozczarowanych początkiem sprawowania władzy przez PiS. Twardzi zwolennicy nowej władzy tę możliwość oczywiście lekceważą – to typowy objaw tryumfalizmu. I to właśnie może być groźne. Po sobotniej demonstracji warto sobie jednak postawić pytanie, jak liczna by ona była, gdyby nie seria błędów, składających się na bardzo mieszany obraz pierwszych tygodni nowego rządu i pierwszych miesięcy nowego prezydenta. Na pewno stawiłaby się w komplecie grupa pierwsza. Zapewne także grupa druga. Co do grupy trzeciej – można założyć, że byłaby mniej liczna. Grupa czwarta byłaby zapewne nieobecna.
Mobilizację swoich przeciwników z pewnością wspomógł Jarosław Kaczyński, mówiąc dzień wcześniej w Republice o „najgorszym sorcie Polaków”. Można było mieć poczucie déjà vu – ta wypowiedź przypomina słowa, wypowiedziane przez lidera PiS w roku 2006 w Stoczni Gdańskiej. Tak wówczas jak i teraz była to fraza robiąca wątpliwą karierę po wyrwaniu jej z kontekstu. Tak wtedy jak i dziś nieprzychylne media używały jej w łatwy do przewidzenia sposób. Tak wtedy jak i dziś zwolennicy Kaczyńskiego twardo twierdzili, że problemu nie ma, bo przecież prezes nie miał na myśli nic złego, w poza tym „powiedział prawdę”. Tak wtedy jak i dziś Jarosław Kaczyński powinien był doskonale przewidzieć, jaki skutek wywołają takie sformułowanie i jak zostaną użyte. Chyba że – jak twierdzą niektórzy – tym razem celowo dąży do wzmocnienia nastroju konfrontacji, aby spuścić z przeciwników parę na samym początku.
Może to być w krótkim okresie racjonalne: z jednej strony podtrzymuje mobilizację twardego elektoratu i przyzwolenie na bardzo radykalne działania; z drugiej sprawia, że spontaniczni przeciwnicy rządu (grupy trzecia i czwarta), których immanentną cechą jest niechęć do aktywnego uczestniczenia w życiu publicznym, zużyją swoją energię na początku, a potem dodatkowo spacyfikują ich dobre efekty osiągane przez nową władzę. Dziś zakładałbym, że demonstracja podobna do wczorajszej nie powtórzy się szybko lub wcale – nie dlatego, że w życie wejdą jakieś represje czy prześladowania, o których bredzą przerażone lemingi, ale dlatego po prostu, że zabraknie determinacji, zapału i konsekwencji.
Jeżeli jednak faktycznie Kaczyński celowo pobudza konfrontację, to jest to bardzo ryzykowna taktyka. Po pierwsze – budowanie państwa na animozjach nie sprzyja tworzeniu trwałych instytucjonalnych mechanizmów. Po drugie – społeczne emocje raz wyzwolone niezwykle trudno kontrolować.
O jakich błędach nowej władzy mowa? To głównie fatalna komunikacja, ostro kontrastująca z okresem obu kampanii wyborczych, na którą narzekają nawet zwolennicy rządu. Ale nie tylko. Także chwiejność w kwestii niektórych obietnic i sygnalizowanych w kampaniach priorytetów. Bardzo ramowo wygląda to następująco.
PiS szło do władzy twierdząc, że ma szuflady pełne gotowych ustaw. Priorytetem miało być wspieranie przedsiębiorców, mocne rozwiązania prorodzinne oraz – tak można było wnioskować z zapowiedzi padających choćby na kongresie w Katowicach – próba podbudowania klasy średniej. Z konkretów mamy jednak na razie tylko wojnę o Trybunał Konstytucyjny. Nie wiadomo wciąż, na jakich dokładnie zasadach będzie rozdzielane 500 złotych na dziecko.
Wszystko wskazuje na to, że frankowi kredytobiorcy dostaną od prezydenta jedynie mało znaczący ochłap, a nie daleko idące rozwiązanie, które im obiecywano i na które czekali.
Nie wiadomo, kiedy miałaby wzrosnąć kwota wolna od podatku, a minister Morawiecki wspomina o wyłączeniu z tego rozwiązania „bogatych”, jako przykład „bogactwa” podając kwotę kwalifikującą najwyżej do klasy średniej.
Nie ma żadnych konkretów w sprawie ustawy medialnej, która za moment ma trafić do Sejmu, z którą warto by jednak – choćby dla pozoru – wcześniej przedstawić i skonsultować ze środowiskiem dziennikarskim.
Ułaskawienie Mariusza Kamińskiego przez prezydenta odbyło się po cichu, początkowo bez wystarczającego uzasadnienia, wymuszonego dopiero atakiem mediów. Projektowana ustawa o służbie cywilnej nie tylko jej nie naprawia, ale całkowicie upolitycznia. Twarzą walki o TK zostaje poseł Piotrowicz, który bez żenady we wszystkich wywiadach kreuje się na Konrada Wallenroda w PZPR i peerelowskiej prokuraturze.
cd. na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Demonstracja „w obronie demokracji” tyleż miała wspólnego z obroną demokracji co idący w niej Ryszard Kalisz z walką z komuną za Peerelu albo podskakujący na murku Roman Giertych z polityczną wiarygodnością.
W kilkunastotysięcznym zapewne tłumie były cztery kategorie ludzi. Pierwsza to ci, którzy bronią własnego interesu lub własny polityczny interes realizują, a więc politycy PO czy Nowoczesnej oraz wszyscy inni, dla których zawalenie się starego układu oznacza całkiem wymierne problemy życiowe: odcięcie od pieniędzy (dotyczy to także części dziennikarzy, w tym reprezentowanej na marszu Giewu), wyrzucenie z zarządów spółek czy z rad nadzorczych, odcięcie od grantów. Ich udział w proteście przeciwko nowej władzy jest zrozumiały i logiczny, a uznawanie go za coś więcej niż zwykłą polityczną taktykę jest skrajną naiwnością.
Druga to ci, którzy ze względu na różnego rodzaju sentymenty, często związane z życiorysem, nie cierpią PiS, nierzadko obsesyjnie, a czasem uważają je za zagrożenie, być może także dla jakichś swoich wpływów. A więc byli funkcjonariusze służb, resortowi emeryci i podobne typy.
Wreszcie trzecia grupa to, umownie mówiąc, lemingi, a zatem ludzie, którzy swoją analizę rzeczywistości politycznej kończą na gotowcach, dostarczanych przez Giewu. Kaczyński „dąży do dyktatury”, w Polsce „trwa zamach na demokrację” i tym podobne banialuki. Najlepszym reprezentantem tego typu jest sam Mateusz Kijowski, założyciel KOD. Klasyczny pożyteczny idiota, którego leminże strachy i psychozy sprytnie wykorzystali daleko od niego sprytniejsi.
Mogła jednak być w tym zapewne kilkunastotysięcznym proteście również jakaś grupa ludzi autentycznie rozczarowanych początkiem sprawowania władzy przez PiS. Twardzi zwolennicy nowej władzy tę możliwość oczywiście lekceważą – to typowy objaw tryumfalizmu. I to właśnie może być groźne. Po sobotniej demonstracji warto sobie jednak postawić pytanie, jak liczna by ona była, gdyby nie seria błędów, składających się na bardzo mieszany obraz pierwszych tygodni nowego rządu i pierwszych miesięcy nowego prezydenta. Na pewno stawiłaby się w komplecie grupa pierwsza. Zapewne także grupa druga. Co do grupy trzeciej – można założyć, że byłaby mniej liczna. Grupa czwarta byłaby zapewne nieobecna.
Mobilizację swoich przeciwników z pewnością wspomógł Jarosław Kaczyński, mówiąc dzień wcześniej w Republice o „najgorszym sorcie Polaków”. Można było mieć poczucie déjà vu – ta wypowiedź przypomina słowa, wypowiedziane przez lidera PiS w roku 2006 w Stoczni Gdańskiej. Tak wówczas jak i teraz była to fraza robiąca wątpliwą karierę po wyrwaniu jej z kontekstu. Tak wtedy jak i dziś nieprzychylne media używały jej w łatwy do przewidzenia sposób. Tak wtedy jak i dziś zwolennicy Kaczyńskiego twardo twierdzili, że problemu nie ma, bo przecież prezes nie miał na myśli nic złego, w poza tym „powiedział prawdę”. Tak wtedy jak i dziś Jarosław Kaczyński powinien był doskonale przewidzieć, jaki skutek wywołają takie sformułowanie i jak zostaną użyte. Chyba że – jak twierdzą niektórzy – tym razem celowo dąży do wzmocnienia nastroju konfrontacji, aby spuścić z przeciwników parę na samym początku.
Może to być w krótkim okresie racjonalne: z jednej strony podtrzymuje mobilizację twardego elektoratu i przyzwolenie na bardzo radykalne działania; z drugiej sprawia, że spontaniczni przeciwnicy rządu (grupy trzecia i czwarta), których immanentną cechą jest niechęć do aktywnego uczestniczenia w życiu publicznym, zużyją swoją energię na początku, a potem dodatkowo spacyfikują ich dobre efekty osiągane przez nową władzę. Dziś zakładałbym, że demonstracja podobna do wczorajszej nie powtórzy się szybko lub wcale – nie dlatego, że w życie wejdą jakieś represje czy prześladowania, o których bredzą przerażone lemingi, ale dlatego po prostu, że zabraknie determinacji, zapału i konsekwencji.
Jeżeli jednak faktycznie Kaczyński celowo pobudza konfrontację, to jest to bardzo ryzykowna taktyka. Po pierwsze – budowanie państwa na animozjach nie sprzyja tworzeniu trwałych instytucjonalnych mechanizmów. Po drugie – społeczne emocje raz wyzwolone niezwykle trudno kontrolować.
O jakich błędach nowej władzy mowa? To głównie fatalna komunikacja, ostro kontrastująca z okresem obu kampanii wyborczych, na którą narzekają nawet zwolennicy rządu. Ale nie tylko. Także chwiejność w kwestii niektórych obietnic i sygnalizowanych w kampaniach priorytetów. Bardzo ramowo wygląda to następująco.
PiS szło do władzy twierdząc, że ma szuflady pełne gotowych ustaw. Priorytetem miało być wspieranie przedsiębiorców, mocne rozwiązania prorodzinne oraz – tak można było wnioskować z zapowiedzi padających choćby na kongresie w Katowicach – próba podbudowania klasy średniej. Z konkretów mamy jednak na razie tylko wojnę o Trybunał Konstytucyjny. Nie wiadomo wciąż, na jakich dokładnie zasadach będzie rozdzielane 500 złotych na dziecko.
Wszystko wskazuje na to, że frankowi kredytobiorcy dostaną od prezydenta jedynie mało znaczący ochłap, a nie daleko idące rozwiązanie, które im obiecywano i na które czekali.
Nie wiadomo, kiedy miałaby wzrosnąć kwota wolna od podatku, a minister Morawiecki wspomina o wyłączeniu z tego rozwiązania „bogatych”, jako przykład „bogactwa” podając kwotę kwalifikującą najwyżej do klasy średniej.
Nie ma żadnych konkretów w sprawie ustawy medialnej, która za moment ma trafić do Sejmu, z którą warto by jednak – choćby dla pozoru – wcześniej przedstawić i skonsultować ze środowiskiem dziennikarskim.
Ułaskawienie Mariusza Kamińskiego przez prezydenta odbyło się po cichu, początkowo bez wystarczającego uzasadnienia, wymuszonego dopiero atakiem mediów. Projektowana ustawa o służbie cywilnej nie tylko jej nie naprawia, ale całkowicie upolitycznia. Twarzą walki o TK zostaje poseł Piotrowicz, który bez żenady we wszystkich wywiadach kreuje się na Konrada Wallenroda w PZPR i peerelowskiej prokuraturze.
cd. na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/274895-zly-czas-dla-kasandry-demonstracje-nie-sa-dobrym-miejscem-aby-pytac-o-polityczna-strategie-ale