Co by się działo, gdyby w Polsce ktoś pouczał Niemców z powodu ustaw przyjmowanych przez Bundestag?

PAP/Tomasz Gzell
PAP/Tomasz Gzell

Co się tak właściwie stało w sprawie Trybunału Konstytucyjnego i innych kwestii przeprowadzanych w Sejmie? Z histerii rozpętanej w mediach i przez posłów PO oraz w jakimś stopniu Nowoczesnej wydawałoby się, że mamy jeśli nie koniec świata, to coś strasznego. Ale przypomniałem sobie różne przypadki z innych demokratycznych państw i ich parlamentów, a przede wszystkim z Parlamentu Europejskiego i mocno się zdziwiłem. Chodzi o to, że parlamentarne większości praktycznie wszędzie stosują różne sztuczki i wybiegi, by osiągnąć swoje cele. Trochę to wygląda jak proces w amerykańskim sądzie, gdzie obrona chce przechytrzyć prokuratora i odwrotnie. Czasem to wzbudza kontrowersje i gorące dyskusje, jak ustawy przeforsowane przez większość popierającą byłego premiera Włoch Silvio Berlusconiego i mające go chronić, np. o tzw. krótkim procesie (wyrok w każdej instancji musiał zapaść w określonym czasie), ale nie ma tam histerii i opowieści o upadku demokracji, choć są protesty. Nawet w tak starej demokracji jak brytyjska parlamentarna większość przepycha różne rzeczy, np. zmiany granic okręgów wyborczych korzystne dla aktualnie rządzących, choć trzeba przyznać, że dzieje się tak rzadko.

Zwykle w parlamentach po prostu toczy się gra o jak najskuteczniejsze rządzenie i pomaganie sobie w nim ustawami. Tak jak w maju 2015 r. pomagał sobie premier Francji Manuel Valls, przepychając w parlamencie ustawę ułatwiającą tajnym służbom inwigilację. Chodziło o wolność osobistą, co we Francji jest zawsze problemem wrażliwym, ale protesty nie przybrały tej groteskowej i przesadnej formy, jak obecnie w Polsce, szczególnie w niektórych mediach. Pamiętajmy, że w parlamentach Holandii, Belgii i Luksemburga przeszły ustawy o eutanazji budzące wyjątkowo wielki opór z powodów moralnych. Akurat tu protesty były bardzo uzasadnione, ale nawet w tych wypadkach nie używano argumentu końca demokracji. Obecnie taka ustawa procedowana jest we Francji. I wywołuje gorące dyskusje, bo projekt rządowy pozwala na wprowadzenie w stan „głębokiej i trwałej sedacji” (ograniczenia aktywności ośrodkowego układu nerwowego), a potem na odcięcie wody i pożywienia, co doprowadza do skrajnego wychudzenia i śmierci. W tym wypadku argument o końcu demokracji można by poważnie rozpatrywać, ale on nie pada.

Polscy neofici demokracji zwykle mają blade pojęcie o tym, co się dzieje za granicą, więc o każdej rzeczy, której nie znają mówią, że tylko w Polsce coś takiego może się zdarzyć, choć oczywiście zdarza się w wielu państwach. I natychmiast chcą lecieć na skargę do jakiejś krynicy praworządności, jaką są ponoć instytucje Unii Europejskiej. Tyle że ta krynica, czyli choćby europarlament produkuje tak bzdurne lub tak dalece ingerujące w suwerenność państw przepisy, że traktowanie ich jak wzorca z Sevres bądź wyroczni jest po prostu groteskowe. To przecież w Brukseli próbowano nałożyć podatek na SMS-y i e-maile, zakazać produkowania papierosów typu slim, to tam przyjmowano regulacje, by kury w klatkach stały pazurami do przodu, a po drabinie schodziło się tyłem. Nikt poważny nie biega na skargę do Brukseli na różne krajowe ustawy i przepisy, bo przecież nie wpada się z deszczu pod rynnę, w dodatku rynnę wypełnioną absurdami. I odwrotnie, są kraje, które nie pozwalają sobie w kaszę dmuchać przez ludzi pokroju Martina Schulza czy Guya Verhofstadta i nie dają się pouczać, gdy ich parlamenty czy rządy podejmują suwerenne decyzje. Unijne „autorytety” wyżywają się tylko na słabych i pozwalających na pouczenia. Węgry są tu wyjątkiem, bo utworzyła się swego rodzaju postępowa międzynarodówka, która znalazła sobie chłopca do bicia i postanowiła na nim wypróbować swoje metody wychowawcze.

Wyobraźmy sobie sytuację, że polskie media i politycy zajmują się na przykład ustawami przyjmowanymi przez Bundestag, jakie kontrowersje by te ustawy nie budziły w Niemczech. I tam te polskie głosy zignorowano by i wyśmiano, i pouczono, żeby nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Tymczasem niemieckie media i politycy czują się upoważnieni do pouczania polskich ministrów i parlamentarzystów oraz recenzowania ustaw przyjmowanych w polskim parlamencie. A różni użyteczni idioci w naszym kraju uważają, że tak powinno być, a nawet donoszą i podpowiadają Niemcom (i nie tylko im), jak mogliby jeszcze bardziej impertynencko ingerować w wewnętrzne polskie sprawy. I to jest wyraz skrajnych kompleksów, i z tego wynika potrzeba zdawania wciąż jakichś egzaminów z europejskości. To także kolonialne myślenie, gdzie trzeba się liczyć tylko z interesami kolonisty.

Każdy, kto uważa, że powinien się skarżyć Niemcom czy Francuzom i cieszy się, gdy potem oni to wykorzystują przeciwko Polsce jest albo niespełna rozumu, albo nie ma za grosz szacunku do siebie, a własne państwo traktuje jak protektorat. Właśnie z czymś takim mamy obecnie do czynienia. I z mentalnością małego donosiciela, który nawet nie oczekuje nagrody, bo wystarczy mu spełniony obowiązek. I jak potem mamy oczekiwać szacunku od obcych, skoro sami się nie szanujemy?

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych