Najkrócej w III RP rząd powstawał 26 dni po wyborach, najdłużej 57, ale to z PiS jest problem, bo mija 10 dni, a rządu nie ma

fot. wPolityce.pl
fot. wPolityce.pl

Coś strasznego! Minęło 10 dni od wyborów, a wciąż nie ma rządu zwycięskiego PiS (Zjednoczonej Prawicy). Z tego powodu lamentują politycy PO, ci będący poza parlamentem oraz liczni dziennikarze i komentatorzy. Rzeczywiście, to straszne. Przecież w III RP najszybciej sformowane gabinety powstały 26 dni po wyborach: rząd Leszka Millera w 2001 r. oraz rząd Donalda Tuska w 2007 r. Rząd Kazimierza Marcinkiewicza powstał w 2005 r. 36 dni po wyborach, gabinet Waldemara Pawlaka w 1993 r. - 37 dni po wyborach, drugi rząd Donalda Tuska w 2011 r. - 39 dni od głosowania, gabinet Jerzego Buzka w 1997 r. - 40 dni po wyborach, zaś rząd Jana Olszewskiego w 1991 r. - 57 dni po powszechnym głosowaniu. W 2011 r., w przedostatnich z dotychczasowych wolnych wyborów, Donald Tusk, który już rządził i musiał tylko dokonać korekty, potrzebował cztery razy więcej czasu na sformowanie rządu niż obecnie upłynęło w wypadku PiS. Przytaczam te liczby, żeby pokazać, iż do PiS przeczepiano by się, nawet gdyby stworzyło swój gabinet w dwa razy krótszym czasie niż dotychczasowi rekordziści po wyborach w 2001 i 2007 r. Oni tak już po prostu mają.

Brak rządu PiS 10 dni po wyborach wywołuje wielką traumę, a największą u tych, którzy partii Jarosława Kaczyńskiego najbardziej nie cierpią. Zastanawiam się więc, czy przestaną cierpieć, gdy taki gabinet zacznie działać. Czy trauma jest większa, gdy nielubianego rządu nie ma, czy gdy jest? Logicznie powinno być tak, że im dłużej gabinetu PiS nie ma, tym lepiej dla jego przeciwników, bo tym mniej czy też krócej cierpią. Ale logika to chyba coś opresyjnego dla antyentuzjastów Prawa i Sprawiedliwości, więc jednak dowiadujemy się, że to niedobrze, iż gabinetu tej partii wciąż nie ma. Wspominam o tych absurdach, bo przecież nie o logikę, sens czy zdrowy rozsądek tu chodzi, lecz o to, że to PiS. Gdyby w najbliższym czasie spadło rekordowo dużo śniegu i wskutek decyzji rządu PiS szybko by odśnieżono drogi, ulice czy chodniki, mówiono by, że to straszne, bo ten śnieg spełniał wiele pozytywnych funkcji, a jego usunięcie to zbrodnia. Oni tak już po prostu mają.

Wszyscy pamiętają, jakie było tempo wzrostu PKB za rządów PiS w latach 2005-2007 (około 7 proc. rocznie). Wiadomo, że wtedy obniżono podatki i składki, w tym PiT. Wiadomo, że w 2007 r. napłynęło rekordowe 17,24 mld euro inwestycji bezpośrednich z zagranicy, a rok wcześniej również niepobita po rządach PiS suma 15,74 mld euro. Nie jest tajemnicą, że był niski deficyt i nie było żadnych problemów z narastaniem długu publicznego, że powstało ok. 1,3 mln miejsc pracy. Żaden rząd, nawet kierujący państwem przez pełną kadencję, a nie tak jak gabinet PiS przez jej połowę nie może się pochwalić takimi wskaźnikami. Ale to lata 2005-2007 mają być czarną dziurą w najnowszej historii Polski. Nie ma w tym za grosz sensu, logiki, nie ma wreszcie nawet cienia prawdy, ale tę ciemnotę się wciska. Oni tak już po prostu mają.

Rafał Grupiński, szef Klubu Parlamentarnego PO obwieścił 4 listopada 2015 r. w programie Bogdana Rymanowskiego „Jeden na jeden”, że rząd PiS nie powstaje w normalny sposób, nie takie są zwyczaje i kanony tworzenia gabinetów. Oczywiście Grupiński nie ma zielonego pojęcia, jak powstaje rząd PiS, ale on wie, że nie tak jak trzeba. A który gabinet powstawał tak jak trzeba? Może ten Donalda Tuska w 2011 r., gdy Grupiński i jego polityczny guru Schetyna aż się skręcali z powodu tego, co wyczyniał szef ich partii przy powoływaniu swego drugiego gabinetu? A może ten Jerzego Buzka, układany przez Mariana Krzaklewskiego, gdy Grupiński był w koalicyjnym SKL, zaś Schetyna w również koalicyjnej Unii Wolności? To oczywiście żarty, bo nie chodzi o to, co jest normą, a co od niej odbiega, lecz o to, że to PiS. Oni tak już po prostu mają.

Publiczna debata w Polsce, kształtowana w dużym stopniu przez zwolenników ustępującej władzy i mainstreamowe media, jest niekończącym się spektaklem teatru absurdu. Właściwie przypomina ona głośną sztukę Eugena Ionesco „Nosorożec”. Na początku też jest tylko śmiesznie, czyli nosorożec tratuje kotka Paniusi, odbywa się uroczysty pogrzeb zwierzaka, a w kondukcie idą niemal wszyscy mieszkańcy. Jedyną ofiarą jedynego nosorożca jest kotek Paniusi, co oznacza, że najpierw chodzi o niegroźne głupoty. Ale potem pojawiają się kolejne nosorożce, wszyscy wariują, zaś na koniec okazuje się, że mieszkańcy przemieniają się w nosorożce i stają nowymi mieszkańcami.

W interpretacji PO i mainstreamowych mediów to PiS miało być nosorożcem, przed którym PO ostrzegała jako strasznym zagrożeniem. Ale w trzecim, ostatnim akcie sztuki, czyli za rządów Ewy Kopacz wyszło na jaw, że najgroźniejszymi nosorożcami są ci, którzy wcześniej przed tymi zwierzętami ostrzegali, widząc w nich przemienionych pisowców. Gdyby ktoś chciał teraz inscenizować sztukę Ionesco, powinien się zmierzyć z platformerskimi nosorożcami, które zaczęły od stratowania kotka, a kończą na stratowaniu samych siebie. Do tego prowadzi bowiem pycha oraz brak instynktu samozachowawczego. Ale oni tak już po prostu mają.


Polska pod rządami Prawa i Sprawiedliwości - scenariusze po wygranych przez PiS wyborach kreślą publicyści „wSieci” na łamach nowego wydania tygodnika, w sprzedaży od 2 listopada br., także w formie e-wydania na: http://www.wsieci.pl/e-wydanie.html.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.