Wspomnienie o braciach Narbuttach

fot. bn.org.pl
fot. bn.org.pl

Z początkiem października prawie niepostrzeżenie minęła 90. rocznica urodzin Jerzego Narbutta, wybitnego prozaika, eseisty i poety, przez władze komunistyczne sekowanego za niezgodę na PRL, z kolei po roku 1989 zamilczanego za protesty przeciwko niszczeniu polskiej tożsamości oraz wasalizacji polskiego ducha.

Zaledwie kilka tygodni wcześniej minęła też trzecia rocznica śmierci Olgierda Narbutta, logika i filozofa, starszego brata pisarza.

Poniżej – tekst wspomnienia o braciach Narbuttach przedstawiony podczas wieczoru, który staraniem grupy przyjaciół pisarza odbył się 27 października 2015 roku, pod auspicjami SPP, w stołecznym Domu Literatury, przy Krakowskim Przedmieściu.

Olgierd i Jerzy w jednym stali domu

Zupełnie nie przypominam sobie, w jakich okolicznościach poznałem osobiście Jerzego Narbutta, ale dobrze pamiętam zaskoczenie i poznawczy zachwyt, jakich doznawałem, obcując z jego dziełem. Znaliśmy się przez kilkanaście lat, nasze ożywione kontakty trwały przez blisko dekadę, ale z Olgierdem Narbuttem, znawcą liturgii Kościołów Wschodnich, starszym bratem Jerzego, zaprzyjaźniłem się dopiero po śmierci pisarza.

Najpierw poznałem teksty Jerzego Narbutta: krótkie, precyzyjne, klarowne w wywodzie, przenikliwe w stawianych diagnozach społeczno-politycznych, trafne w kreśleniu mapy rzeczywistych problemów i – co bardzo istotne – konkluzywne. Toteż niejako z konieczności występujące przeciw oczekiwaniom negacjonistów prawdy i sensu spod znaku neomarksistowskiej politycznej poprawności.

Przez lata owe błyskotliwe rozpoznania pisarza docierały do odbiorcy z łamów kolejnych gazet czy tygodników, więc zwykle – w języku twórców i odbiorców prasy – nazywano je felietonami, ale gatunkowo było to coś znacznie szlachetniejszego. Uważam (pisałem zresztą o tym już przed laty), że publicystyczne filigrany Jerzego Narbutta w pełni zasługują na miano mikroesejów.

Jeżeli eseistykę i publicystykę Narbutta, kanon stylistycznej elegancji oraz dyscypliny myślowej, praktycznie wyeliminowano z literackiego czy intelektualnego obiegu w III RP, to stało się tak ze względu na ich nieprawomyślność: kultywowanie konserwatyzmu, katolickiej aksjologii, patriotycznych tradycji, a nie dlatego że nie rozpoznano ich rzeczywistej rangi.

* Zachwyt tekstami poprzedził więc znajomość z osobą ich autora, który pod koniec lat 90. dość regularnie drukował w Tygodniku Solidarność. Ale osobiście poznaliśmy się raczej w redakcji Naszej Polski, wtedy jeszcze mieszczącej się w starej, mocno zaniedbanej kamienicy przy Foksal. Do pierwszego spotkania mogło dojść tam, po liście, w jakim Pan Jerzy skomentował wydany właśnie zbiór moich wierszy, albo przy jakiejś podobnej okazji Na Rozdrożu.

Siedzieliśmy naprzeciw siebie, przy stoliku położonym nieco na uboczu głównej sali. Pan Jerzy cicho i powściągliwie, we właściwy sobie sposób, mówił o literaturze i PEN Clubie, komentował bieżącą sytuację polityczną, opowiadał o swoim nieformalnym uczestnictwie w seminariach profesora Władysława Tatarkiewicza, o dwukrotnym ukrywaniu się przed komunistycznymi władzami PRL, o znajomości z Zawieyskim.

W tej naszej rozmowie o wszystkim, która miała też w sobie coś z obwąchiwania się, zdziwiło mnie tylko, że pisarz po krótkim, pobieżnym rozpoznaniu mych pozycji ideowych czy raczej światopoglądowych, podjął wątek myślozbrodni numer jeden. Tak, tej przewiny, której popełnienie, grozi dziś człowiekowi po prostu śmiercią cywilną. Ba, nawet nie trzeba wcale się tym grzechem skalać, wystarczy stanowcze, autorytatywnie rzucone oskarżenie, żeby naprawdę mieć się z pyszna…

Dlaczego ten odważny, bezkompromisowy i nonkonformistycznie przecież usposobiony człowiek mówił tak, jakby uznawał racje samozwańczych prokuratorów od poprawności politycznej? To była chyba pierwsza z tajemnic Jerzego Narbutta, na którą natknąłem się dzięki znajomości z pisarzem. Autor „Ostatniej twarzy portretu” szedł przez życie niczym indiański wojownik, który nie rezygnuje z obranej przez siebie ścieżki, ale jednocześnie robi wszystko, żeby utrudnić pogoń tropicielom idącym jego śladem.

Oczywiście wtedy, podczas spotkania Na Rozdrożu, jeszcze tego wszystkiego nie wiedziałem, więc próbowałem inaczej sprostać szczególnemu wyzwaniu chwili.

– Wiem, że nie warto nikogo nienawidzić – mówiłem, cokolwiek zaskoczony kierunkiem, w jakim podążyła nasza pierwsza w cztery oczy rozmowa z Panem Jerzym. – Prócz tego, że etyka katolicka jednoznacznie zabrania wyznawcom Chrystusa wszelkich uczuć nienawistnych, mamy w tej sprawie przestrogę w samym języku, w polszczyźnie. Jeśli kogoś trawią złe emocje, jeśli ktoś nieopatrznie żywi nienawiść, to ona przecież go zjada.

* W kawiarni Na Rozdrożu, rozsławionej przez Kisiela, który często tam bywał, spotkaliśmy się z Panem Jerzym tylko raz. U nas w domu, po telefonicznym ustaleniu z moją żoną wszystkich szczegółów dietetycznego menu, pisarz odwiedził nas pewnie ze dwa, najwyżej trzy razy. Toteż gdy znajomość trochę okrzepła, nasze spotkania przeniosły się na Wierzbno, gdzie w niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Marzanny, mieszkali dwaj bracia o nazwisku Narbutt: pisarz Jerzy oraz logik i liturgista Olgierd.

U Jerzego, młodszego z braci, świetnego prozaika i eseisty, przeważała natura artystyczna, z wyraźnym jednak zacięciem społecznikowskim. Jednocześnie, choć wielu może się to wydać zaskakujące, pisarzowi nieobce były talenty dobrego stratega: przezorność, dalekosiężna skuteczność, a nawet pewien pragmatyzm.

Natomiast starszy brat Olgierd, logik, filozof i systematyk, typ ścisłowca, teoretyka z głową raczej w Niebie niż na Ziemi, przy wszystkich swych osobowościowych uwarunkowaniach był człowiekiem ufnym, pogodnym i serdecznym. Dla niego, owszem, zbyt mocno ulegającego niektórym higienicznym dziwactwom, życiowym priorytetem były sprawy ducha, ale opisane z perspektywy ludzkiego rozumu. No, może jeszcze tylko czekolada Milka. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero po śmierci Pana Jerzego, czyli dość niedawno. A przecież do dziś pamiętam jesienny dzień pod koniec lat 90., gdy w drzwiach redakcyjnego pokoju numer 27 stanął niewysoki mężczyzna i niezbyt głośno wymówił moje nazwisko.

Redakcja Tysola mieściła się wówczas w dawnym pałacyku na stołecznym Nowym Mieście, przy ulicy Kościelnej 12. Popatrzyłem w stronę przybysza, zobaczyłem skromnie odzianego, niemłodego już mężczyznę. Mocno znoszona jesionka w jodełkę, przewiązana skórzanym paskiem, w ręce jakaś czapka. Wyglądał na bohatera przyszłego tekstu interwencyjnego, więc zdziwiłem się, że chce rozmawiać ze mną, bo w tamtych czasach to nie była moja działka. Ktoś z kolegów siedzących bliżej drzwi wskazał na mnie, starszy mężczyzna podszedł bliżej i wyciągając ku mnie rękę z niewielkim pakunkiem, powiedział:
– Jestem Olgierd Narbutt. Brat prosił, żebym to panu doręczył.

* Zaczęło się od dramatycznego listu, w którym pisarz zapowiedział symboliczne złamanie pióra. „Koniec z pisaniem, trudno gadać do lampy”. Każdy, kto kiedykolwiek parał się zawodowo literaturą czy dziennikarstwem, wie z doświadczenia, że kontakt z czytelnikami nieraz bywa dla autora frustrujący. Odłożyłem list i sięgnąłem po słuchawkę telefonu.

Na szczęście, okazało się, że to tylko wysłużona maszyna do pisania definitywnie odmówiła posłuszeństwa. Powiedziałem o tym Małgosi. Rada w radę i już wkrótce wiozłem metrem na Wierzbno enerdowską erikę mojej żony oraz ryzę papieru.

Lubiłem te wizyty na Marzanny, bo zwykle towarzyszyły im bardzo ciekawe rozmowy. Ale każde odwiedziny u Pana Jerzego trzeba było wcześniej umówić. Sęk w tym, że bracia nie mieli jeszcze własnego telefonu, w kontaktach z konieczności pośredniczył aparat sąsiadki, pani Danuty Ambrożewskiej, skądinąd osoby o ogromnych pokładach życzliwości i cierpliwości.

To właśnie dzięki uczynności Pani Danuty można było ustalić istotne szczegóły, związane z terminem kolejnych wizyt. Coraz częściej odwiedziny miewały zresztą wyraźny aspekt praktyczny i wtedy zwykle zamiast mnie jechała na Wierzbno żona.

Wkrótce też okazało się, że redakcje oczekują tekstów w postaci elektronicznej. Maszynopisy, nie wspominając już o rękopisach, które Pan Jerzy w zasadzie preferował, wychodziły z użycia. Nowe potrzeby zrodziły więc nowe formy współdziałania, dzięki którym manuskrypt pisarza zyskiwał kształt pliku cyfrowego z rozszerzeniem .doc lub .rtf .

Do dziś mam w swych komputerowych archiwach liczne Narbuttiana, w tym sporo ówczesnej publicystyki do Tysola, często przepisywanej z rękopisów dostarczanych z Wierzbna do Śródmieścia Północnego tradycyjną pocztą, wtedy jeszcze polską. Wspólnie z żoną zrobiliśmy też redakcję oraz skład komputerowy wyboru publicystycznych tekstów pisarza, które ukazały się pod tytułem „Dwa bunty” (Wydawnictwo Unia, Katowice 2003).

Zamilczenie, na jakie skazano niepokornego pisarza w III RP, sprawiało niestety, że kolejne książki wydawane przez życzliwego Narbuttowi Jerzego Skwarę nie przynosiły żadnych zysków wydawcy ani tantiem autorowi. Szły ciężkie czasy.
* W sierpniu 2004 zmarł Czesław Miłosz. Sędziwy poeta ostatnie lata życia spędził w Krakowie i pewnie dlatego grupa uniwersyteckich polonistów, związanych z tzw. krakówkiem, postanowiła zorganizować Nobliście uroczysty pochówek na Skałce. Koncept, pozornie uzasadniony ogromem i powagą Miłoszowego dzieła, musiał podzielić Polaków. I skutecznie podzielił.
Zwolennicy wprowadzenia Miłosza do panteonu podkreślali ciężar gatunkowy spuścizny poetyckiej, translatorskiej oraz eseistycznej autora trzech traktatów. Przeciwnicy wskazywali na zdystansowanie poety wobec Polski i polskiego ducha. Wydaje się, że emocjonalne ambiwalencje Miłosza wobec polskości brały się z jego problemów tożsamościowych. Poeta wprawdzie nieraz deklarował litewskość, ale pisał po polsku, przed wojną pracował w Polskim Radio, po okupacji przebytej w Warszawie na litewskim paszporcie został dyplomatą Polski ludowej… Długo by można wyliczać.

Pan Jerzy krótko, klarownie i ostro skomentował na łamach Tysola niestosowność ufetowania Miłosza pochówkiem na Skałce. Zrobiła się awantura, bo ówczesne kierownictwo NSZZ Solidarność miało na względzie przede wszystkim literackiego Nobla oraz pamiętne słowa poety wyryte na pomniku poległych stoczniowców. Oberwało się wtedy redakcji od właściciela tytułu. Co gorsza, był to ostatni tekst, jaki Jerzemu Narbuttowi, współautorowi oficjalnego hymnu Solidarności, wydrukowano w związkowym tygodniku.

Na Marzanny zaczął się naprawdę ciężki okres. Ustał dopływ nawet tej skromniutkiej wierszówki z Tysola, nie było też mowy o żadnych świadczeniach społecznych. W wąskim gronie zaczęliśmy rozważać możliwość zorganizowania jakiejś trwałej, najlepiej instytucjonalnej formy wsparcia dla pisarza, który miał przecież na utrzymaniu nie tylko siebie, ale również brata. Tego niełatwego zadania podjął się Grzegorz Iwanicki, sekretarz Zarządu Regionu mazowieckiej Solidarności. Pan Grzegorz, człowiek energiczny i odpowiedzialny, a przy tym rozumiejący trudne sytuacje życiowe, roztoczył pieczę nad autorem napisanych przed laty strof, które stały się później słowami związkowego hymnu… Związkowcy z Mazowsza nie zapomnieli o Panu Jerzym. Wreszcie mogliśmy trochę odetchnąć. I zrobiliśmy to z uczuciem ulgi, tym większej, że sami mieliśmy akurat dość poważne problemy rodzinne.

* Był czas, że w mieszkaniu przy Marzanny zjawiałem się nawet dość często, ale tylko raz przed śmiercią pisarza zetknąłem się tam również z jego bratem. Pan Olgierd, poproszony w jakiejś konkretnej sprawie, pojawił się w pokoju, gdzie rozmawialiśmy. Ledwie zdążyłem się z nim przywitać, zamienić kilka zdań i już go nie było… W relacjach między braćmi brakło chyba symetrii i przejrzystości.
Starszy o pięć lat od pisarza Olgierd, rówieśnik papieża Polaka, przyszedł na świat w Warszawie, w prywatnej klinice położniczej przy ulicy Widok. Paradoks polskich losów sprawił, że w sierpniu 1944 roku, jako dwudziestoczterolatek przez kilka dni bronił przy tej samej ulicy niewielkiej powstańczej barykady. – Owszem, byłem starszy od Jerzego, ale to on był kierownikiem wycieczki – przyznawał z tym swoim trochę frasobliwym, a może tylko nieśmiałym uśmiechem Pan Olgierd, gdy już po śmierci młodszego brata spacerowaliśmy po Warszawie, odwiedzając miejsca, które były dla niego ważne. – Tutaj uciekaliśmy z rodzicami pod niemieckim ostrzałem – opowiadał z przejęciem, powtarzając ze mną po latach drogę na skos przez park Dreszera na Mokotowie. Zaprowadził mnie do pobliskiej kaplicy. Pokazał kamienicę przy Chmielnej, gdzie w czasie walk powstańczych został zaprzysiężony jako żołnierz AK

Przemierzyliśmy też Chłodną i okolice, ale na Szucha i Gęsiówkę czasu już zabrakło. Gdy złamał obojczyk, przesiedzieliśmy w szpitalnej izbie przyjęć wiele godzin, od popołudnia do późnego wieczoru. Nie chciał nic jeść ani pić. Nie poszedł nawet do toalety.

Rozmawialiśmy wtedy o filozofii, o grupie poetyckiej Skamander, o Wikipedii i możliwościach smartfonów. Mimo sędziwego wieku, w chwili śmierci miał 92 lata, Olgierd Narbutt zachował logiczną precyzję myślenia, poznawczą ciekawość i upodobanie do czekolady Milka. Przeżył młodszego brata o piętnaście miesięcy.

Postscriptum Prawdę mówiąc, braci Narbuttów było trzech, ale najstarszego z nich, brata przyrodniego, który nosił imię Witold i mieszkał w Wilnie, nigdy nie poznałem.

w październiku AD 2015

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.