„Człowiek o paranoidalnym umyśle”, „świr”, „szaleniec, który w latach 30-40 zeszłego wieku podpalił pół świata”, „zacietrzewiony”, „o wąskich horyzontach i wypaczonych poglądach”, „z diabłem w oczach”, „jedyna osoba, o której pomyślałem, dlaczego nie zginął w katastrofie smoleńskiej (…) - szkoda, że nie leciał tupolewem”…
To pierwsze z brzegu komentarze czytelników „Gazety Wyborczej” na jej portalu pod „Listą przebojów Antoniego Macierewicza”, autorstwa Agnieszki Kublik i Wojciecha Czuchnowskiego. Ich tekst reklamuje znamienny tytuł: „Sylwetka - Kaczyński o Macierewiczu: W pewnym momencie jego życia nastąpił odjazd”.
Ranking AK/WC „wiceprezesa PiS w mowie i czynie” rozpoczyna się od cytatów wypowiedzi Macierewicza w Chicago i Toronto:
Rozgrabianie Polski musi mieć konsekwencje. To są ludzie, którzy zeszli na poziom Bieruta, Bermana, na poziom okupantów Polski z okresu komunistycznego (…)
oraz:
Trzeba zmienić zdemoralizowany, przeniknięty korupcją, antypolskością aparat władzy (…)
No, zaiste…, takie słowa mogły paść jedynie z ust świra. Gratuluję „wyborczej” trzonu czytelniczego i tonu. Gazeta utworzona w rezultacie układu zawartego przy okrągłym stole, niby dla przeciwwagi dla trybunoludnych mediów dogorywającej PRL, jako społeczno-polityczny dziennik „Solidarności”, w rzeczywistości okazała się konserwatorem wódczanego porozumienia z Magdalenki. Kto pamięta fotografie trącających się kieliszkami Lecha Wałęsy i Adama Michnika z generałem Czesławem Kiszczakiem i nie tylko…?
A propos, według pani generałowej Marii Kiszczak, wokół jej męża „została stworzona zła atmosfera”, bo tak naprawdę to on „doprowadził do zmian w Polsce”. A taki np. Przemyk zginął, gdyż prowokował, podobnie jak ksiądz Popiełuszko, czy górnicy z kopalni Wujek, którzy „celowo się zamknęli i nie chcieli wyjść”, a „powinni byli pracować, bo była ostra zima, nie było węgla, ludzie mieli nieogrzewane mieszkania”… Jak stwierdziła w rozmowie z „Faktem”, przeprowadzonej z racji wydania 300. stronicowego wywiadu pt. „Kiszczakowa: tajemnice generałowej”, o ich - cytuję - „zagranicznych wyjazdach, bankietach i balach, o tańcach do białego rana, o flirtach z oficerami…”, jej mąż jest
„wielkim patriotą” który, „całe życie służył temu krajowi” i pani generałowa planuje pochować go „na Powązkach, bo gdzie indziej?”.
Właściwie należałoby spytać, gdzie leżą granice szaleństwa? Były premier, prezes PiS Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz i w ogóle cała ta ich partia to kipiący nienawiścią podpalacze Polski i diabły wcielone, a Kiszczakopodobnym ludziom dobrej woli, bo jest ich wielu, po prostu kapie lukier z odwłoków… Nie wiem, gdzie leżą granice tego szaleństwa, być może jego kres datować się będzie - w co chciałbym wierzyć - 25 października 2015r. Wiem tylko, kiedy się zaczęło: ponad ćwierć wieku temu, gdy zamiast nazwania szubrawstwa po imieniu, zamiast wiwisekcji życiorysów, ukarania sprawców zza biurek za zbrodnie przeciw narodowi, ostracyzmu, postawiono na przeszłości grubą kreskę.
Przyznaję byłem naiwny. Gdy ponad dwadzieścia lat temu, namówiłem do przyjazdu do Polski obecnie prezydenta RFN Joachima Gaucka, wtedy szefa powołanego w Berlinie tzw. „urzędu oczyszczania” (ds. Dokumentacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa byłej NRD), który miał pomóc Niemcom w dokonaniu rozrachunku z okresem komunizmu, sądziłem, że jego wizyta pomoże w podjęciu podobnych kroków w naszym kraju. Myliliśmy się obaj. Zbrodniczy system nie został u nas rozliczony i za ten grzech zaniechania płacimy dziś słoną cenę.
Gdy wiozłem Gaucka moim autem do Warszawy, gdzie mieliśmy spotkanie na Uniwersytecie i nagranie naszej rozmowy w studiu TVP, byliśmy niemal pewni, że - gdzie jak gdzie - ale w Polsce, która zapoczątkowała upadek komunizmu, zbrodnie systemu zostaną przykładnie rozliczone. Ale już pierwsza dyskusja wzbudziła w nas wątpliwości; aulę UW zdominowali ci, którzy przekonywali, że „niemiecki wzorzec” był w naszym kraju niemożliwy do wykorzystania i wręcz niepożądany.
Przez kogo niepożądany? Odpowiedź nasuwa się sama. Główną przesłanką niemieckiej lustracji była chęć odbudowy obywatelskiego zaufania do państwa prawa, przywrócenie wiary w społeczeństwie zdeprawowanym przez komunizm, że nie ma przedawnienia dla zdrady, ani dla nieetycznych zachowań, wiary w czyste ręce ludzi pełniących funkcje publiczne i w autorytety moralne. Nasza, tzw. gruba kreska była rozwiązaniem w istocie bardzo szkodliwym, bowiem niejako programowała późniejsze, jeszcze większe problemy. Bo, czy istnieją dwie miary moralności? Po „wynegocjowanej rewolucji” przy wódce w Magdalence i przy okrągłym stole byli aparatczycy mogli bezkarnie wpisać się w nową panoramę polityczną w naszym kraju. Jak m.in. były sowiecki szpicel, gen. Wojciech Jaruzelski, kreowany przez niektórych na bohatera narodowego, który spokojnie dożył swych dni i pochowany został z honorami należnymi prezydentowi, czy krwawy szef MSW gen. Kiszczak, którego żona już dziś planuje pochować na Powązkach.
Zamiast rachunku sumień, doszło do permutacji ludzi z komunistycznego świecznika w postkomunistycznej Polsce, do zacementowania dawnych układów, w których role sędziów i arbitrów moralności pełnią ludzie dawnego reżimu, łamiący wcześniej życiorysy milionom polskich rodzin i wyniszczający bez skrupułów działaczy niepodległościowego i demokratycznego podziemia. Co gorsza, do nowych czasów przeniesiony został system zależności między sprawującymi władzę i tymi, którzy powinni stać na straży państwa prawa.
Jak na ironię, na naszej scenie politycznej, czy w mediach, obok młodego narybku w Zjednoczonej Lewicy nadal brylują zajmujący eksponowane stanowiska, byli pezetpeerowscy funkcjonariusze, obrońcy i utrwalacze systemu ucisku PRL. Zamiast odbudowy zaufania społeczeństwa do państwa prawa, wiary obywateli w nieuchronność odpowiedzialności za zbrodnie, nikczemność i draństwo, pogłębiło się przekonanie o bezkarności ludzi władzy oraz bezradności obywateli wobec nawet zdemaskowanego publicznie wypaczania demokracji i wszelkich patologii. Nasze społeczeństwo nie jest podmiotem, stało się zinstrumentalizowanym przedmiotem w walce politycznej z użyciem wszelkich sił, środków i chwytów, w tym propagandowych na masowa skalę, co przychodzi tym łatwiej, że ci, którzy rzekomo przegrali, okrzepli, umocnili się i nabrali sił.
Podczas, gdy w Niemczech na najwyższy urząd w państwie wybrany został były szef „urzędu oczyszczania” Joachim Gauck, w wolnej Polsce, co zakrawa na dziejowe kuriozum, po ikonie „Solidarności” Wałęsie objął go były, komunistyczny minister Aleksander Kwaśniewski, zaś posady rządowe byli aparatczycy PZPR i współpracownicy bezpieki… Nie tak dawno na okładce „Polityki” znalazł się były premier Jarosław Kaczyński w… ciemnych okularach. Multimedialne kauzyperdy współtwórców i obrońców układów znanych nie tylko z podsłuchów „U Sowy”, usiłują zakodować w społecznej świadomości przeświadczenie, że największym zagrożeniem dla Polski jest - nomen omen - prawo i sprawiedliwość. Ich hasła, to zniszczyć, podeptać, ogłupić… Skandalem ma być już samo mówienie o aferach, przekrętach, bezeceństwach i kompromitacjach z udziałem ludzi z politycznego świecznika, że o działaniu na szkodę państwa nie wspomnę.
Oto mamy osobliwą cezurę: w wokabularzu Platformy tzw. Obywatelskiej oraz Zjednoczonej Lewicy starych komunistów i ich młodych wychowanków, znów wróciły do łask takie określenia wobec patriotów jak „oszołomy”, „podpalacze”, „wichrzyciele”, którzy, niestety, …„nie zginęli w Smoleńsku”. Bo przecież prawdziwymi polskimi patriotami, rzecznikami pojednania, zgody narodowej i odnowy moralnej byli i pozostają Jaruzelski, Kociołek, Kiszczak…, a także Michnik, Kublik, Czuchnowski… itp. Wszystkich wymienić mi nie sposób, ale każdy, kto chce, może do tej listy dopisać się sam. Przecież żyjemy w wolnym kraju, bez granic nawet dla szaleństwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/268006-granice-szalenstwa-w-wokabularzu-po-i-postkomunistow-wrocily-takie-okreslenia-wobec-patriotow-jak-podpalacze-ktorzy-niestety-nie-zgineli-w-smolensku