„Hurra, wynegocjowałam drożdżówki!”, czyli tuskizm-kopaczyzm w akcji

PAP/Radek Pietruszka
PAP/Radek Pietruszka

„Tuskizm-kopaczyzm to taki system, który bohatersko zwalcza stwarzane przez siebie problemy” – ta parafraza słynnej definicji socjalizmu autorstwa Stefana Kisielewskiego robi karierę w sieci, odkąd minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska ogłosiła tryumfalnie, że wynegocjowała z ministrem zdrowia dopuszczenie drożdżówek do sprzedaży w szkołach. Potem tłumaczyła, że te negocjacje to tylko taki żarcik. Napisała: „Drodzy hejterzy. Rozumiem, że do was tylko dużymi literami, bo dowcipu nie łapiecie. »Negocjacje« były w cudzysłowiu. Tak trudno to pojąć?”. W tym wpisie pani minister edukacji zrobiła zresztą dwa błędy. Jeden gramatyczny: nie „w cudzysłowiu”, ale „w cudzysłowie”, bo to „ten cudzysłów”, a nie „to cudzysłowie”. Drugi leksykalny, bo nie „duże litery”, ale „wielkie litery”. Już samo to wiele mówi o edukacyjnych kwalifikacjach pani Kluzik-Rostkowskiej.

Sprawa tak zwanej „zdrowej żywności” w szkołach to jeden z największych absurdów i skandali w historii III RP. Powie ktoś, że przesadzam. Otóż nie – bo choć nie jest to afera na miliardy, to jednak przez całkowitą bezmyślność wszystkich ugrupowań politycznych, z opozycją włącznie, przez zapotrzebowanie durnego marketingu politycznego oraz przez arogancję i samowolę urzędasów jej skutki odczuwają przynajmniej setki tysięcy ludzi na co dzień.

Pomijam tu omawiany już przeze mnie wątek złamania zasady subsydiarności i uregulowania przez Sejm, a następnie Ministerstwo Zdrowia, sprawy, która powinna być regulowana na poziomie szkół i uzgodnień rad rodziców z dyrektorami placówek oraz właścicielami sklepików. Pomijam, że to kolejny przykład mieszania się państwa w kwestie, od których powinno pozostać jak najdalej. Pomijam bajdurzenia o jakimś „kształtowaniu nawyków żywieniowych” albo jeszcze bardziej idiotyczne bujdy o tym, że dzięki wzięciu szkolnych sklepików za twarz polskie dzieci zrobią się szczuplejsze i sprawniejsze. Pomijam, bo o tym już pisałem.

Nie mogę sobie jednak odmówić przyjemności przypomnienia, że przewidziałem, jakim bublem okaże się regulacja, przegłosowana w Sejmie – przypomnę – przez wszystkie ugrupowania, z PiS włącznie, przy jednym jedynym głosie sprzeciwu, należącym do Przemysława Wiplera. Przewidziałem jeszcze sporo przed wakacjami, jakie będą skutki: zamykane szkolne sklepiki; dzieci biegające na przerwie do najbliższego spożywczego lub odwiedzające go przed zajęciami, aby kupić tam wszystko to, czego nie da się już kupić w szkolnym sklepiku; uczniów handlujących pokątnie colą i słodkimi bułkami z plecaka na przerwie; drogie i niesmaczne posiłki w szkolnych stołówkach; tragedie ludzi, którzy prowadzili sklepiki od lat, od dawna nie sprzedając w nich towarów naprawdę niezdrowych, a teraz z powodu sklerozy urzędasów tracą źródło utrzymania. Nie żebym był profetą i geniuszem. Wystarczyło mieć trochę zdrowego rozsądku, którego zabrakło posłom, o urzędasach z Ministerstwa Zdrowia nie mówiąc. Dodajmy do tego fakt, że pomysłodawcą regulacji był Jan Bury; że Ministerstwo Zdrowia nie ujawnia, kto pracował nad rozporządzeniem z jego strony (skierowałem w tej sprawie pytanie do MZ – jak dotąd bez odpowiedzi); że konsultacje społeczne w sprawie rozporządzenia wyznaczono na środek wakacji. Ta sprawa śmierdzi. Co chwila pojawiają się sugestie, że za ostatecznym kształtem przepisów stały firmy, które mogą na tym zarobić (takie sugestie trafiają i do mnie, z konkretnymi nazwami firm, ale nie publikuję ich, bo nie miałem możliwości zweryfikowania tych informacji).

Wiadomości płynące z całego kraju pokazują, że mamy do czynienia z megabublem. Co do tego mógłby mieć wątpliwości jedynie najbardziej zakuty, zideologizowany łeb. Tym megabublem chwaliła się już dwukrotnie pani premier. Zaś dzień po tym, jak pochwaliła się nim po raz drugi, minister edukacji oznajmia, że w sklepikach mają się jednak pojawić drożdżówki. Zatem akcja ze „zdrową żywnością” to pic na wodę, bo to właśnie drożdżówki (najlepsze co pamiętam ze swoich szkolnych czasów, z tym że my kupowaliśmy je obok szkoły w małej cukierence) były symbolem żywności „niezdrowej”. Jeśli w kolejnych fokusach Platformie wyjdzie, że genialna regulacja zabiera jej kolejne punkty z i tak już niemal tylko twardego elektoratu, możemy być pewni, że pani minister jeszcze przed wyborami zdąży „wynegocjować” dosalanie potraw w stołówkach, kawę, cukier i masło, a może nawet majonez. Czyli wszystko to, co w szkolnych sklepikach i szkolnych stołówkach powinno być nadal dostępne bez niczyjej łaski. Sprawa „zdrowej żywności” i drożdżówek jest bodaj najwyrazistszym i zarazem najbardziej montypythonowskim symbolem nieudolności tego rządu (poza tym, że jest symbolem głupoty dotykającej wszystkie ugrupowania polityczne, które za wszelką cenę chcą nam robić dobrze), bo to w końcu urzędnicy ministra Zembali wyprodukowali skrajnie kretyńskie rozporządzenie, oderwane od rzeczywistości na odległość iście galaktyczną. To kwintesencja sprawowania władzy przez partię Tuska i Kopacz: bezmyślność, oderwanie od realiów, brak analizy skutków, pogarda dla obywateli – byle można pokazać, że się coś odhaczyło.

Ale nawet odhaczanie nie wychodzi, bo geniusze z Platformy nie potrafią skombinować odpowiedniego flamastra.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.