W sprawie imigrantów rząd Kopacz jest przez Berlin robiony w jajo. A Polakom dorabia się gębę rasistów

Fot. PAP/Turczyk
Fot. PAP/Turczyk

Nie łudźmy się, że do wyborów 25 października coś się w Polsce zmieni na lepsze w sprawie kryzysu z imigrantami. Z kim? Z Ewą Kopacz, Michałem Kamińskim i Joanną Muchą? Wolne żarty.

Przewodniczący europarlamentu Martin Schulz zwariował, strasząc użyciem siły „ultranacjonalistów” i „niewdzięczników” robiących w Unii Europejskiej dywersję oraz sypiących piasek w tryby postępu i integracji? Kanclerz Angela Merkel wciąż nie wyzwoliła się spod wpływu enerdowskiej komuny, że chce witać kwiatami każdego imigranta? Politycy zza naszej zachodniej granicy postradali rozum narzucając reszcie Unii „niemiecki porządek” jako najlepszy model demokracji? Nic z tych rzeczy. Jak zwykle mamy w Polsce emocjonalne, czyli mało rozsądne reakcje na coś, co nie jest ani wariactwem, ani powrotem do przeszłości. Ale emocjom sprzyja bardzo je angażujący problem uchodźców czy imigrantów. A te emocje przykrywają to, co ważne.

Na początek weźmy Martina Schulza. Od lat pełni on w niemieckiej polityce funkcję zwiadowcy czy mówiąc barwniej - razwiedczika. Jak każda razwiedka, Martin Schulz prowadzi rozpoznanie bojem. Ponieważ jest znany z lewackich poglądów i wielokrotnie zbawiał świat oraz Europę różnymi lewackimi rozwiązaniami, przez wielu jest traktowany z pewnym pobłażaniem i lekceważeniem. I wielu dziwi się, że ktoś taki został przez niemiecki establishment wysunięty na stanowisko szefa europarlamentu. Mówiąc językiem Lecha Wałęsy, to mylny błąd. I to bardzo poważny. Schulz jako razwiedka jest bardzo cenny dla niemieckiego establishmentu (całego), bo wizerunkowo i ideowo wydaje się ekscentryczny oraz niesterowalny. Ale bardzo konsekwentnie dba o strategiczne interesy własnego państwa. A jego demonstracyjny internacjonalizm oraz postępowość są do tego świetną przykrywką. Gdy ktoś próbuje się przedrzeć przez te pozory i pokazać prawdziwe, niemieckie oblicze Schulza, dostaje po łapach, bo ten natychmiast mobilizuje pół postępowej Europy. Przekonał się o tym np. były premier Włoch Silvio Berlusconi, który w przypływie szczerości obsadził Schulza w filmowej roli kapo. Przekonał się też o tym wiele razy węgierski premier Viktor Orban. A teraz Schulz testuje jeszcze Ewę Kopacz, oraz premierów Czech - Bohuslava Sobotkę i Słowacji - Roberta Fico.

Niemcy wiedzą, że większość uchodźców i imigrantów chce trafić do ich kraju, i w końcu by trafiła, nawet docierając bardzo okrężną drogą i z opóźnieniem. Co w takiej sytuacji robi kanclerz Merkel i inni niemieccy politycy? Witają przybyszów z otwartymi ramionami. I jako ci najbardziej odpowiedzialni, współczujący oraz zaangażowani proponują rozwiązania dla całej Unii. Ktoś może narzekać, ale nie podważy tego, że skoro Niemcy są w awangardzie i tak bardzo im zależy na rozwiązaniu problemu, trzeba się liczyć z ich zdaniem. W ten sposób Niemcy narzucają innym to, co w tej sytuacji jest dobre dla nich. A dobre jest podzielenie się przybyszami z innymi państwami, i to na podstawie stabilnych mechanizmów mających trwać może nawet przez dekady. Co oznacza, że także w przyszłości Niemcy będą kierować ruchem imigrantów, zostawiając u siebie tych, którzy będą dla nich najbardziej wygodni. Ta cicha selekcja nie wywoła sprzeciwów (przynajmniej głośnych), no bo przecież Niemcy wzięli wszystko na siebie i zaproponowali rozwiązania.

Jako dobroczyńcy dla nowej fali imigrantów, niemieccy politycy liczą na to, że osiedlający się w ich kraju muzułmanie, korzystający z niemieckiego systemu socjalnego i dobrobytu, nie będą radykałami. Bo przecież spotkało ich takie ciepłe przyjęcie. Taka strategia ma też gwarantować spokój wśród istniejącej już w Niemczech mniejszości muzułmańskiej, szacowanej na 4-4,3 mln osób. Można się domyślać, że radykałowie z rozdzielnika trafiliby do takich niewdzięcznych państw jak Polska. Mając wpływ na selekcję imigrantów, niemieckie tajne służby i policja liczą na to, że wyłapią albo zneutralizują pojedynczych radykałów i nie pozwolą, by w ich państwie doszło do tego, co się na przykład dzieje w sąsiedniej Francji. Oczywiście nie potępiam Niemców za to, że prowadzą przemyślaną i sprytną politykę. Chodzi mi tylko o to, że to wszystko jest chłodną kalkulacją, a nie żadnym odruchem serca czy kierowaniem się emocjami. To jest zarezerwowane dla naiwnych i niezbyt mądrych, których szczególnie nie brakuje w Polsce. Warto o tym wiedzieć planując polską politykę wobec imigrantów. I warto wiedzieć, że niemieckiego wariantu z bardzo wielu względów nie możemy sami zastosować, zaś przyjęcie tego wariantu na poziomie Unii będzie dla nas katastrofą.

Mając największy wpływ na ruch imigrantów oraz dokonując ich swoistej selekcji Niemcy załatwiają przy okazji bardzo ważną kwestię z dziedziny polityki historycznej. Już od wielu lat trwa w Niemczech relatywizowanie ich winy za zbrodnie wojenne oraz budowanie wizerunku państwa całkowicie rozliczonego z hitlerowską przeszłością, narodu otwartego, który można tylko lubić. Co zresztą potwierdzają liczne badania. Stosunek Niemców do nowej fali imigrantów ma utrwalać te pozytywne zjawiska. Tym łatwiej, że w roli rasistów, faszystów i wszelkiej swołoczy obsadzani są Węgrzy, Polacy czy Słowacy. Jeśli nałożyć na to kalki „polskich obozów śmierci”, polskiego antysemityzmu oraz ksenofobii i nietolerancji, wyczyszczenie niemieckich sumień i oczyszczenie niemieckiej pamięci wydaje się w zasięgu ręki. A źli będą Polacy. Tym większy sprzeciw musi budzić to, co robią w Polsce różni postępowi użyteczni idioci, dostarczający argumentów i wybielacza niemieckiej polityce historycznej. Tylko z tego powodu, że wskutek pychy, głupoty czy naiwności nie rozumieją, jakie cele Niemcy chcą osiągnąć działając tak jak działają wobec nowych imigrantów i ustawiając Polaków w roli rasistów i ksenofobów.

Wróćmy teraz do takich ludzi jak Martin Schulz, czyli do razwiedki. Sprawdzają oni, jak daleko może się posunąć niemiecki rząd w strategicznych kwestiach, tym razem dotyczących rozdzielenia emigrantów po całej UE. Schulz coś kontrowersyjnego mówi bądź proponuje, a rząd w Berlinie bada reakcje na te „podchody” i stosownie do tych reakcji działa. Co oznacza testowanie niemieckiego modelu narzucania innym państwom UE rozwiązań korzystnych dla Niemiec. Obecnie jest to sprawa imigrantów, innym razem może chodzić o różne elementy suwerenności poszczególnych państw. Strategiczne cele rządu Angeli Merkel są obecnie trzy (realizowałby je zresztą także każdy inny niemiecki rząd). Pierwszy strategiczny cel Berlina polega na formalnym usankcjonowaniu faktycznej dominacji Niemiec w Unii Europejskiej. Mimo istnienia traktatu lizbońskiego Niemcy za czasów Angeli Merkel ustanowiły coś w rodzaju superrządu UE, którego szefem jest pani kanclerz. Jako przyzwoitki w tym superrządzie wystepują Francois Hollande (wcześniej Nicolas Sarkozy) oraz premierzy Włoch i Hiszpanii. Brytyjski premier jest kimś w rodzaju ministra bez teki, z którym często trzeba się liczyć, ale bez przesady. W efekcie UE ma być trwale zdominowana przez Niemcy.

Cel drugi dalekosiężnej polityki Berlina to zniesienie podziału powstałego po kapitulacji Niemiec. Oznaczałoby to niejako przekreślenie niemieckich win oraz statusu państwa naznaczonego piętnem, któremu mniej wolno. Głośno mówi się tylko o uznaniu faktycznej roli Niemiec w obecnym świecie i przyznaniu im statusu stałego członka Rady Bezpieczeństwa. Po cichu rozważa się uwolnienie się Niemiec od skutków kapitulacji oraz traktatu poczdamskiego, co nawet w strukturze UE finalnie oznaczałoby rozpętanie sporów terytorialnych o niewyobrażalnych konsekwencjach. W tych kwestiach przez dekady w roli razwiedki występował Związek Wypędzonych oraz jego liderka w latach 1998-2014 Erika Steinbach. Trzeci cel strategiczny polega na wybielaczowej polityce historycznej, która ma zdjąć z Niemców piętno zbrodniarzy i przywrócić im wizerunek ludzi sukcesu w biznesie, niezwykle twórczych w nauce i kulturze oraz stanowiących modelowy przykład społeczeństwa otwartego.

Każdy, kto choć trochę zna niemiecką politykę wie, że nawet wtedy gdy nie rządzi tam wielka koalicja, jak obecnie CDU/CSU-SPD, to panuje zgoda między najważniejszymi politycznymi oponentami co do uzgadniania i realizowania strategicznych celów niemieckiej polityki. I robią tak nie tylko politycy, ale też wielkie i wpływowe fundacje, kręgi biznesu i kapitału, największe niemieckie media (także te działające w Polsce) oraz środowiska nauki i kultury - niezależnie od politycznych sympatii. Niemiecka jedność, jeśli chodzi o najważniejsze cele państwa i narodu nie rzuca się może w oczy przeciętnemu obserwatorowi polityki, bo Niemcy świetnie stwarzają pozory wielogłosu. I rzeczywiście, w sferze publicznej debaty słychać różne głosy i stanowiska, ale w kwestiach zasadniczych szefową CDU Angelę Merkel niewiele różni od przewodniczącego SPD Sigmara Gabriela. Mówią różne rzeczy, ale przecież Gabriel żyruje wielką koalicję i jej strategiczne cele jako wicekanclerz.

To, co robią, a właściwie wyprawiają Ewa Kopacz i PO w związku z imigranckim kryzysem, wspierani przez rzesze postępowych użytecznych idiotów, dowodzi, że ci ludzie nic z tego wszystkiego nie rozumieją, nie mają żadnej strategii i nie potrafią opisać strategii innych, głównie Niemiec. Reagują bezmyślnie i histerycznie, zamiast działać na chłodno. To dlatego możni w UE, czyli głownie Berlin manipulują obecnym układem rządzącym w Polsce jak chcą i ustawiają w roli chłopca do bicia. I nie łudźmy się, że do wyborów 25 października coś się zmieni. Z kim? Z Ewą Kopacz, Michałem Kamińskim i Joanną Muchą? Wolne żarty.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych