Gdyby PO poparła wniosek prezydenta Dudy, strzeliłaby sobie w kolano, odrzucając go, strzela sobie w głowę

fot. PAP/Tomasz Gzell
fot. PAP/Tomasz Gzell

Odrzucenie przez senacką większość PO wniosku prezydenta Andrzeja Dudy o referendum pokazuje, że partia Ewy Kopacz nawet nie potrafi z sensem i jaką taką klasą wyrzucić się na śmietnik historii.

Platforma Obywatelska miała wybór między rozwiązaniem złym i jeszcze gorszym. I wybrała to gorsze. Zdominowany przez PO Senat odrzucił wniosek prezydenta Andrzeja Dudy o referendum 25 października. Co ciekawe, to gorsze rozwiązanie zostało wybrane w pełni świadomie. Odwlekano tylko maksymalnie moment głosowania, żeby ekscytacja meczem polskich piłkarzy z Niemcami, a potem weekend przykryły sprawę.

Politycy PO obawiali się, że gdyby ich senacka większość poparła prezydencki wniosek o referendum mogłoby ono być ważne, bo odbywałoby się w dniu wyborów parlamentarnych, co automatycznie podnosi frekwencję. A gdyby było ważne, bardzo kontrastowałoby z referendum 6 września. A to zaproponowane przez Bronisława Komorowskiego i poparte przez senacką większość PO wedle wszelkich danych na niebie i ziemi będzie spektakularną klapą. I nie dlatego, że pytania są wydumane czy niejasno sformułowane. Ogromna większość Polaków zdaje sobie sprawę, że „numer” z referendum był ostatnią deską ratunku, której Bronisław Komorowski chwycił się po przegranej pierwszej turze wyborów. Powszechnie wiadomo zatem, że referendum z 6 września jest częścią kampanii wyborczej byłego prezydenta i jej miało wyłącznie służyć. Tyle tylko, że dawno jest już po wyborach, więc ta dogrywka - niezależnie od wagi problemów, których pytania dotyczą - jest przez bardzo wielu Polaków traktowana jako kompletne kuriozum.

Obywatele rozumują w ten sposób: Bronisław Komorowski przegrał, a my mamy ponad 10 tygodni po tej porażce sprawdzać, czy rzeczywiście się zdarzyła. A przecież od miesiąca urzęduje już nowy prezydent, Andrzej Duda. Inaczej byłoby, gdyby Komorowski wybory w drugiej turze wygrał. Wtedy referendum byłoby dopełnieniem strategii wyborczej, a nawet uzasadnieniem zagrania wymyślonego godziny po przegranej w pierwszej turze. Bo przecież referendum 6 września nigdy nie funkcjonowało samoistnie, nawet jeśli tak je traktują ci, którzy zaproponowane pytania uważają za swoje. Gdy były prezydent przegrał, referendum 6 września stało się czymś takim jak podarty, zabrudzony i pogryzmolony billboard wyborczy z minionej kampanii, który wisi tylko dlatego, że nie można go zdrapać czy odkleić. Referendum nie można już odwołać, to trzeba mu pomóc umrzeć naturalną śmiercią.

Referendum 6 września dlatego jest skazane na klęskę, że ją po prostu w sobie zawiera. Polacy wiedzą, że Bronisław Komorowskim poniósł porażkę, referendum jest dziełem przegranego polityka, zatem ma piętno przegranej sprawy. A nikt nie lubi popierać przegranych spraw. Dlatego, jak sądzę, frekwencja w referendum będzie niska, jeśli nie kompromitująco niska. Po prostu niewielu Polaków, nawet wywodzących się z elektoratu Bronisława Komorowskiego, będzie chciało się pokazać jako zwolennicy przegranej sprawy. To normalny mechanizm, że wypieramy coś, co w świadomości należy już do przeszłości i nie kojarzy się pozytywnie. Co oznacza, że już przegrana Bronisława Komorowskiego 24 maja wskazywała na nieuniknioną klęskę „jego” referendum. Na to nic nie da się poradzić, bo tak działają mechanizmy społeczne.

Polacy głosujący w wyborach parlamentarnych 25 października i tak do zamknięcia lokali nie wiedzieliby, jaki jest rezultat organizowanego w tym samym dniu referendum. Jego wynik nie miałby więc żadnego wpływu na wybory, choć odwrotny związek byłby oczywisty - bardzo znaczące podniesienie frekwencji. Ale przecież jeśliby PO wybory przegrała, wynik referendum nie miałby dla tej partii żadnego znaczenia. Politycy PO kombinują jednak w ten sposób (twierdzę tak, bo z niektórymi o tym rozmawiałem), że gdyby dopuścili do referendum 25 października, wyborcy mieliby wciąż w pamięci klapę referendum 6 września. I przy okazji głosowania do Sejmu i Senatu połączonego z referendum (jak już wiemy odrzuconym) mieliby z tyłu głowy przegranego Bronisława Komorowskiego, klęskę „jego” referendum oraz porażkę PO, która jedno i drugie firmowała oraz legitymizowała. Senatorowie PO odrzucili wniosek prezydenta Dudy o referendum, żeby 25 października wyborcom wszystko, co związane z partią Ewy Kopacz nie kojarzyło się z przegraną. Oczywiście to takie zaklinanie rzeczywistości, bo i tak się kojarzy. Ale strach jest tak wielki, że politycy PO uznali, iż nie warto kusić losu.

Kompletną bzdurą jest tłumaczenie posłów i działaczy PO, jakoby referendum 25 października miało ułatwiać opozycji atakowanie i ostre krytykowanie rządzących. Przecież do tego nie trzeba tematów zaproponowanych w odrzuconym właśnie referendum. Platforma podkłada się wiele razy każdego dnia, w czym „pomagają” jej kolejne nagrania rozmów jej byłych i obecnych polityków. Ewentualne referendum nic by w tej materii nie zmieniło. Prawdziwe jest natomiast wyjaśnienie zaprezentowane powyżej, że panicznie politycy PO boją się skojarzeń partii Ewy Kopacz z porażkami na wielu polach, także tym referendalnym. A na przegranych się nie głosuje, chyba że jest się najbardziej żelaznym wyborcą z żelaznych.

Odrzucając wniosek prezydenta Andrzeja Dudy o referendum 25 października politycy PO liczą na to, że do 25 października wyborcy zapomną o referendum 6 września oraz zapomną o tym, że razem z wyborami miało się odbywać drugie referendum. Stoi za tym wiara w bardzo krótką pamięć Polaków oraz w odwrócenie trendów pokazywanych przez kolejne sondaże. Ale przecież Polacy nie są głupi i doskonale zdają sobie sprawę, jakie kuriozalne wygibasy PO robiła wokół referendów „swego” i „obcego” prezydenta. I 25 października wielu będzie pamiętało tylko bezczelność posłów i senatorów Platformy oraz ich zakłamanie. I wielu zinterpretuje to jako chwytanie się brudnych i niegodnych metod, co w efekcie może PO bardziej zaszkodzić niż zgoda dla ryzykowne dla tej partii referendum 25 października. Jest natomiast mało prawdopodobne, że wyborcy zapomną o piętnie przegranych, jakie już trwale przylgnęło do Platformy.

Chcąc sobie pomóc, przed wyborami parlamentarnymi PO pakuje się tylko w jeszcze większe kłopoty i stawia w jeszcze trudniejszej sytuacji. Ale to już staje się normą. Od kiedy na czele PO stoi Ewa Kopacz, a doradzają jej Michał Kamiński oraz z „cienia” Roman Giertych, ta partia na każdym kroku udowadnia, że ma w sobie gen letalny. I byłoby to może smutne, gdyby nie towarzyszył temu wszystkiemu klimat totalnej groteski, a momentami farsy - jak przy tłumaczeniu przez Joannę Muchę, Tadeusza Zwiefkę i Marcina Kierwińskiego podprogowego charakteru nowego spotu PiS. Z czego płynie taki wniosek, że PO nawet nie potrafi z sensem i jaką taką klasą wyrzucić się na śmietnik historii.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.