Rządzenie na chybił trafił. 10 lat temu Kaczyńscy, Dorn i Rokita przedstawiali poważną diagnozę stanu państwa

Fot. Mateusz Kudła/CC/Wikimedia Commons
Fot. Mateusz Kudła/CC/Wikimedia Commons

Główne siły polityczne nie dysponują dziś sensowną diagnozą, która po wyborach mogłaby zastąpić wyborcze hasła.

Wielekroć cytowane powiedzenie Napoleona o tym, że bagnetami można zrobić wiele rzeczy, ale nie da się na nich usiąść, można przełożyć na język współczesnej polityki. Marketingiem politycznym można wygrywać wybory, ale nie sposób zrobić z niego fundamentu dobrych rządów. Tymczasem główne siły polityczne nie dysponują dziś sensowną diagnozą, która po wyborach mogłaby zastąpić wyborcze hasła. Nic zatem dziwnego, że rządzenie coraz bardziej przypomina kampanię wyborczą. Staje się chaotyczną układanką spektakularnych działań dyktowanych przez spin-doktorów oraz ustępstw wobec silnych grup nacisku.

W poszukiwaniu alternatyw

Powstaje pytanie, czy ten stan rzeczy można zmienić? Czy można sobie wyobrazić wyjście poza model rządzenia ukształtowany w ostatnich latach? Czy rządy Donalda Tuska utorowały drogę stylowi, który będzie obowiązywał następne gabinety, bez względu na polityczną barwę? Wszak dwaj główni konkurenci na scenie politycznej robili przez ostatnie lata wszystko, by nas przekonać, że nie łączy ich prawie nic. W sensie wyborczym strategia konfliktu okazała się zresztą niezwykle opłacalna. Pozwalała na marginalizowanie wszystkich innych podmiotów – nie tylko konkurencyjnych projektów centroprawicowych, ale także silnej niegdyś postkomunistycznej lewicy.

Dziesięć lat temu czekaliśmy na przełomowe wybory parlamentarne i prezydenckie. Do władzy szły dwie partie, których koalicyjny rząd miał zmienić Polskę. Obie dysponowały konkurencyjnymi diagnozami stanu rzeczy, bardzo krytycznie oceniającymi dorobek Trzeciej Rzeczpospolitej. Partia Donalda Tuska główną wadę systemu widziała w nadmiernym etatyzmie, przeroście – tak, tak – klasy próżniaczej. Postulowała likwidację Senatu, zmniejszenie liczby posłów, deregulację gospodarki, redukcję administracji. Partia Jarosława Kaczyńskiego główne zło określała mianem układu. W najbardziej eleganckiej – zaproponowanej przez Andrzeja Zybertowicza – formie opisanego jako antyrozwojowe grupy interesów (ARGI).

Te dwie diagnozy określały nie tylko zasadnicze różnice w postrzeganiu sytuacji kraju, ale też potencjalne sojusze obu partii, zarówno na scenie politycznej, jak i poza nią. Było jasne, że Platforma mogła liczyć na życzliwość części zniecierpliwionego rosnącym etatyzmem rodzimego biznesu, a Prawo i Sprawiedliwość – na sympatię ludzi, których kariery i interesy zostały zablokowane przez rozmaite układy, panujące w zasadzie we wszystkich sferach życia publicznego.

Te dwie diagnozy nie były spójne, nie stanowiły łatwej podstawy do wspólnego rządzenia. To nie one jednak okazały się przeszkodą. Obie zostały unicestwione jeszcze w trakcie kampanii wyborczej. Zastąpił je nośny społecznie podział na „Polskę liberalną” i „Polskę solidarną”, podyktowany przez spin-doktorów PiS i chętnie przyjęty przez liderów partii. Jego wygodne dla PO i jej medialnych sojuszników mutacje krążą do dziś w propagandzie politycznej, osiągając perswazyjne dno w lansowanej podczas kampanii Bronisława Komorowskiego wizji „Polski racjonalnej” i „Polski radykalnej”.

Prawo i Sprawiedliwość podejmuje zresztą ten dawny wątek, koncentrując się w kampanii na sprawach zwykłych ludzi i podkreślając „solidarystyczne” elementy programu. Nie wraca jednak do diagnoz dotyczących poważniejszych, ustrojowych i systemowych problemów polskiej polityki. Diagnoza formułowana przez Beatę Szydło, a wcześniej przez Andrzeja Dudę, wiąże się raczej ze wskazywaniem błędów i zaniechań rządzącej przez osiem lat Platformy, niż z próbą przedstawienia diagnozy szerszej sytuacji.

Rządzenie słabym państwem

Załóżmy, że PiS wygra wybory w stopniu pozwalającym na samodzielne rządy lub też, że wynik będzie umożliwiał zawarcie koalicji lub przynajmniej rząd mniejszościowy. Czy w takiej sytuacji będzie możliwe wyjście poza model rządu reaktywnego, do jakiego przyzwyczaiła nas Platforma? Rządu, który jest w stanie nie tylko naprawiać elementy otoczenia, ale także eliminować wady własnej struktury.

Dzisiejsza ocena sytuacji, koncentrująca się na złych rządach Platformy, niesie ze sobą kilka ryzykownych dla ekipy Beaty Szydło konsekwencji. Po pierwsze, jeżeli głównym złem jest nieudolnie rządząca partia, to poprawa powinna być odczuwalna wkrótce po dojściu do władzy. Po drugie, skoro błędy PO były tak ewidentne i łatwe do uniknięcia, ich naprawa nie przedstawia wielkiej trudności. Po trzecie – wierząc we własne przesłanie, znacząca część ekipy PiS może lekceważyć nieadekwatność narzędzi, jakimi posługuje się rząd, oraz kwestię sposobu radzenia sobie z atakiem nieprzychylnych mediów, grup interesu, a w niektórych przypadkach także fragmentów struktur państwowych.

Nie słyszę w wypowiedziach liderów PiS oceny problemów, z jakimi borykał się rząd tej formacji w latach 2005–2007. Nie chodzi tu o bilans rządzenia, ale o analizę skuteczności przyjętej wówczas taktyki i sposobu kierowania strukturami państwa. W zasadzie nie wiadomo kogo – obok NSZZ Solidarność i części środowisk katolików świeckich oraz części hierarchii kościelnej – formacja ta postrzega jako potencjalnych sojuszników. Nie wiadomo, które segmenty administracji uznaje za nadające się do możliwie szybkiej naprawy. Nie jest jasne, czy będzie próbowała przeprowadzić poważniejsze zmiany ustrojowe lub choćby instytucjonalne.

Trudno przypuszczać, by liderzy formacji na serio definiowali podstawowy problem rządzenia jako problem dobrej woli lub lenistwa. By przypuszczali, że cele, o których mówią, można łatwo osiągnąć w zastanych warunkach społecznych i instytucjonalnych. By sądzili, że zaniedbania rządów Platformy wynikały z tego, że politycy tej formacji są gorzej przygotowani, bardziej zdemoralizowani i rozleniwieni niż ich następcy z PiS.

Prawo i Sprawiedliwość zgromadziło jakiś czas temu w Katowicach spore grono partyjnych ekspertów, gotowych podpowiadać przyszłemu rządowi pewne rozwiązania szczegółowe. Jednak inaczej, niż miało to miejsce w pierwszej połowie poprzedniej dekady, te szczegóły robiły wrażenie puzzli, do których nikt nie ma już obrazka, umożliwiającego ułożenie jakiegoś planu działania. Nie mówię o powrocie do dawnej diagnozy. Teza o szkodliwym dla Polski układzie polityczno-medialno-biznesowym ze służbami w tle rozwinęła się po aferach Rywina, Orlenu i PZU. Wówczas była nośna, operowała znanymi powszechnie przykładami.

Dziś podstawowe polskie problemy wyglądają inaczej. Nie zmienił się jednak fakt, że energii lat 2004–2005 nie spożytkowano na naprawę struktur państwa, że nie wykorzystano w tym celu ani bodźca, jakim było wstąpienie do Unii Europejskiej, ani wyzwania, jakim jest nowa polityka rosyjska we wschodniej Europie. Diagnoza słabości państwa nie stanowi dziś rdzenia programu PiS, choć oczywiście od czasu do czasu powraca w wypowiedziach polityków tej partii. Problem polega na tym, że słabość ta nie manifestuje się niemądrymi rozmowami w restauracji czy brakiem umiaru w wydawaniu publicznych pieniędzy na półprywatne obiadki. Da o sobie znać także pod rządami PiS.

Czego uczą nas antysystemowcy

W tym momencie można uchwycić pewien interesujący paradoks obecnej sytuacji. W okresie, jaki upływa między wyborami prezydenckimi a parlamentarnymi, w sukurs partii-pretendentce do rządzenia mogą przyjść ugrupowania antysystemowe. Podobnie jak Kukiz pomógł Dudzie wygrać drugą turę wyborów, jasno określając jej stawkę, jaką jest „zmiana”, tak samo postulaty antysystemowe mogą sprowokować formułowanie szerszej diagnozy.

Przyjrzyjmy się uważnie najważniejszej i najpowszechniej oglądanej wypowiedzi „spikera” antysystemowców – Pawła Kukiza. 10 maja, po ogłoszeniu wyników I tury, wskazał on przeciwnika – grupę, która mówi: „my od 1989 roku mamy wszystko. Będziemy służyć każdemu panu, byleby tylko zachować ten system”. Krąg ten – według Kukiza – obejmuje establishment polityczny Trzeciej Rzeczpospolitej oraz wspierające go media, w tym wymieniony z nazwy „czarny, zły, okrutny” TVN24.

Można to traktować jako tani populizm. Ale na wiecach politycznych w ostatnich latach padały słowa znacznie gorsze. O „dorzynaniu watahy” mówił były minister w rządzie PiS, a potem jeden z liderów PO. Oskarżenia o „stanie tu, gdzie stało ZOMO” padały z ust lidera rządzącej wówczas partii. Znaczenie słów Kukiza nie tkwi zatem w brutalności oskarżeń, ale w tym, co mogą one oznaczać w języku bardziej eleganckiej diagnozy.

Po pierwsze – Kukiz wyraża przekonanie, że ani obecne elity, ani kontrolowane przez nie struktury państwa nie są w stanie skutecznie bronić nas przed niekorzystnymi praktykami ze strony obcego kapitału czy niezgodnymi z interesem Polski wizjami ładu europejskiego. Po drugie – mówi, że establishment w tej sprawie jest interesowny i dba jedynie o własną zamożność i wygodę, lekceważąc poważne i strategiczne wyzwania. Obie te obserwacje są na tyle prawdziwe, by czynić całą diagnozę spójną i wiarygodną. Potwierdzoną w znacznej mierze przez to, co mówili przedstawiciele tego establishmentu na taśmach ujawnionych rok temu przez „Wprost”. Potwierdzoną reakcją rządzących na wyborczą porażkę prezydenta Komorowskiego. W wymiarze pogłębionej analizy – precyzyjnie przedstawił taką diagnozę na łamach „Nowej Konfederacji” Bartłomiej Radziejewski (III RP jako system pasożytniczy, „NK” nr 8/2015). Co więcej – sformułował ją w sposób, który mógłby być przesłanką polityki mniej radykalnej retorycznie niż Kukiz, ale też znacznie ambitniejszej i nie tak zredukowanej do nośnych społecznie szczegółów, jak to ma miejsce w przypadku PiS.

Wypowiedziana językiem ulicy diagnoza Kukiza odpowiada w pełni temu, co wiemy o statusie państw peryferyjnych i o specyficznych zachowaniach części ich elit. Tyle tylko, że Kukiz, wypowiadając taką diagnozę, proponuje lekarstwo zupełnie do tej diagnozy nieadekwatne, jakim jest reforma systemu wyborczego, a w wersji ostrzejszej – całkowita wymiana elit. Buntu nie należy jednak mylić ani ze skutecznym działaniem antysystemowym, ani – tym bardziej – ze zdolnością do zmiany podstawowych czynników określających wady obecnego systemu. Nie rozumieją tego także ci „antysystemowcy”, którzy wierzą w naprawę państwa poprzez jego radykalne uobywatelnienie. To tak, jakby leczyć poważną chorobę zakaźną dobrym odżywianiem się.

Państwo potrzebuje wypracowanych sposobów uczestnictwa obywateli w poważnych decyzjach. Ale ten mechanizm w żaden sposób nie osłabia zagrożeń wynikających z peryferyjności, a w niektórych sytuacjach może je nawet poważnie wzmocnić. Dlatego nie warto mylić sensownych i potrzebnych działań w sferze publicznej z leczeniem poważnych niedomagań.

Do następnego kryzysu

Dziesięć lat temu niektórzy liderzy opozycji – z pewnością Jarosław i Lech Kaczyńscy, Ludwik Dorn, Jan Rokita – przedstawiali poważną diagnozę stanu państwa. Diagnozę, która nie przyniosła adekwatnych do powagi sytuacji działań. Dziś siła, która idzie do władzy, nie formułuje nawet diagnozy na ówczesnym poziomie. Będzie zatem rządzić na chybił trafił, nerwowo reagując na krytykę i ucząc się na własnych błędach. Będzie testować status rządu państwa pół-peryferyjnego, zanim zrozumie uwarunkowania, którym podlega. Będzie sprawdzać sprawność administracji, zanim przekona się, że nie jest ona po prostu podręcznikowym narzędziem wykonywania woli demokratycznie wybranych przedstawicieli narodu. A potem wróci dawna rutyna. Do kolejnego, głębszego kryzysu. I kolejnego, bardziej radykalnego w słowach, Kukiza.

Rafał Matyja

Tekst ukazał się w internetowym tygodniku idei „Nowa Konfederacja”

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.