O murzyńskości mówił w jednej z nagranych potajemnie rozmów Radosław Sikorski, mając na myśli kompleksy Polaków: „Problem w Polsce jest, że mamy płytką dumę i niską ocenę. Taka murzyńskość”. Jak rzadko, w dużej mierze zgadzam się z Sikorskim – choć już nie z kontekstem, w jakim te słowa wypowiedział.
Przypomniałem sobie „murzyńskość” Sikorskiego, gdy dowiedziałem się, że na Facebooku powstała strona „Chcę przytulić Stephena Mulla. Pożegnajmy ambasadora”. Ambasador USA Stephen Mull opuszcza Polskę po zaledwie trzech latach pełnienia misji, co może wskazywać na słabe oceny w Departamencie Stanu – przyjmuje się, że standardowy czas działania ambasadora w obcym kraju to cztery lata, przy czym niektórzy trwają dłużej. Wśród zachwytów nad Stephenem Mullem próżno szukać jakichkolwiek powodów związanych z tym, co dla relacji polsko-amerykańskich ważne. Nie ma mowy o tym, jaką rolę odegrał w kwestii współpracy wojskowej z USA, jak wpłynął na wybór firmowanego przez rząd USA kontrowersyjnego systemu obrony antyrakietowej opartego na przestarzałej technologii ani czy starał się rozwiązać problem wiz – od tak dawna kładący się cieniem na wzajemnych stosunkach, że jest to aż żenujące.
Zachwyty nad ambasadorem Mullem mają wyłącznie źródło w jego faktycznie wyjątkowo sprawnym piarze. To za Mulla w jego rezydencji zaczęto organizować spotkania dla użytkowników Twittera, to on zaczął nagrywać ze swoimi współpracownikami zabawne klipy do świątecznych piosenek, chwalił się, że jadł własnoręcznie zrobione pierogi, odwiedzał polskie muzea, a wszystko to dokumentował za pomocą mediów społecznościowych, całkiem sprawnie posługując się językiem polskim, robiąc przy tym urocze błędy. Tak, to prawda: Stephen Mull jest postacią ze wszech miar sympatyczną, również w bezpośrednim kontakcie, co zaświadczam osobiście. Tylko że w przypadku dyplomaty najważniejszego państwa na świecie, które jest dla nas strategicznym partnerem, to trochę mało.
Przy czym jeśli w odczuciu rozentuzjazmowanych tubylców to wystarczy - nie jest to wina ambasadora. On dostarcza to, co się nalepiej sprzedaje: paciorki. Zgodnie z postkolonialną naturą polskiego państwa.
Jednocześnie jednak nie sposób nie zauważyć tych momentów, gdy ambasador Mull wkraczał w sferę, w którą wkraczać nie powinien. Tak było z wzięciem udziału w pogrzebie Wojciecha Jaruzelskiego. Owszem, Jaruzelski był pierwszym prezydentem III RP (przypomnijmy - wybranym przez zgromadzenie narodowe, a nie w wyborach powszechnych), ale był zarazem komunistycznym dyktatorem, stojącym po przeciwnej stronie niż Waszyngton. Ambasador USA nie miał obowiązku pojawiać się na jego pogrzebie. Jego nieobecność nie byłaby gafą. Obecność była wiele mówiącym gestem, dla mnie do dziś niezrozumiałym. Ambasador Mull nie powstrzymał się także przed wtrącaniem się w nasze wewnętrzne sprawy światopoglądowe. Gdy spłonęła kiczowata tęcza na Placu Zbawiciela - bezsprzecznie prowokacja środowisk lewicowych, wypowiedzi jej twórczyni Julity Wójcik nie pozostawiają tu wątpliwości - a następnie odtworzono ją za publiczne pieniądze, zachwycony Mull umieścił na Twitterze zdjęcie tęczy i napisał: „Jak siły i propaganda nietolerancji rosną na wschodzie, bardzo się cieszę powrotem symbolu tolerancji w Warszawie”. Ambasada amerykańska chwaliła się też, że wydała pierwszą wizę dla homoseksualnego „małżonka” Polaka. Uczciwie trzeba przyznać, że Mull nie był sam. Tęczę czcił także choćby tolerancjonistyczny ambasador Szwecji.
Nie zmienia to faktu, że było to niedopuszczalne mieszanie się w wewnętrzne sprawy Polski, budzące wielkie emocje, o czym Mull musiał wiedzieć. Jego (i niektórych innych ambasadorów) postępowanie nosiło znamiona pouczania przez przedstawiciela kolonii prymitywnych tubylców.
Co natomiast Mull zrobił w kwestiach zasadniczych dla relacji transatlantyckich? Tego nie wiemy. Oczywiście nie musimy znać zakulisowych działań dyplomatycznych, ale wydarzenia nie pozwalają sądzić, że pod tym względem trzy lata jego urzędowania w Polsce były w jakikolwiek sposób przełomowe. Tu jedynym znaczącym wydarzeniem był wspomniany wybór systemu obrony przeciwrakietowej, który - zdaniem niektórych - jest właśnie rodzajem rzucanych nam małym kosztem paciorków. Nie jest to najlepsza rekomendacja.
Bywali w Polsce różni ambasadorowie. Byli i tacy reprezentanci USA, którzy zamykali ambasadę na cztery spusty, izolowali się od mediów i zwykłych Polaków i nie szukali z nimi żadnego kontaktu. Pod tym względem wysiłki Mulla można docenić. Ale wciąż trzeba odróżnić piar i bycie sympatycznym od spraw naprawdę ważnych.
Punktem odniesienia jest tutaj dla mnie człowiek faktycznie wyjątkowy - były ambasador Izraela w Polsce Szewach Weiss. Weiss, podobnie jak Mull, jest i był jako ambasador człowiekiem otwartym i miłym. Ale w odróżnieniu od Mulla Weiss był w takim samym stopniu ambasadorem Izraela w Polsce, co Polski w Izraelu. I w tej ostatniej roli pozostaje do dziś. Weiss jest prawdziwym przyjacielem naszego kraju, działającym w dodatku w warunkach politycznych wielokrotnie trudniejszych niż generalnie dobre relacje polsko-amerykańskie. Weiss, inaczej niż Mull, nie rzucał tubylcom paciorków. Traktował Polaków poważenia, jako partnerów. Nie pouczał nas o prawach gejów i tolerancji ani nie wygłaszał tyrad o wrodzonym polskim antysemityzmie. Przeciwnie: słuchał, dyskutował, starał się naprawiać i wzmacniać naprawdę bardzo skomplikowane relacje polsko-żydowskie, wielokrotnie występując w naszej obronie przeciwko niesprawiedliwym oskarżeniom strony żydowskiej.
Proszę zatem o wybaczenie wszystkich wielbicieli niewątpliwie miłego Stephena Mulla, ale zachwycanie się jedzeniem pierogów i zabawnymi klipami świątecznymi to właśnie „taka murzyńskość”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/256293-o-murzynskosci-przytulaniu-stephena-mulla-i-paciorkach