Bronisław Komorowski od dwóch dni spaceruje po Warszawie. I rozdaje ulotki, a czasem autografy. Ale głównie występuje w roli Wujka Dobra Rada. I ten wujek radzi spotkanym ludziom, żeby sami sobie radzili. No bo co on może? Ale 13 maja przypomniał sobie, że może jednak coś by mógł. Zapewne zainspirowany przez Władimira Władimirowicza Putina, który nie traci czasu na bycie Wujkiem Dobra Rada, tylko od razu jest Wujkiem Załatwiona Sprawa. A to nakrzyczy na prezesa wielkiej spółki, który zwalnia ludzi i nakazuje mu nie zwalniać. A to zadzwoni do lokalnego bonzy, który zamiast wiejskiej drogi buduje asfaltówkę do własnej rezydencji, więc każe mu ją przełożyć we właściwe miejsce. A to wezwie na dywanik dyrektora odwiedzanego supermarketu i każe mu obniżyć ceny, bo lokalnemu ludowi te wysokie się nie podobają.
Idąc więc śladem Władimira Władimirowicza, Bronisław Zygmuntowicz postanowił zostać Wujkiem Załatwiona Sprawa. Gdy podczas spaceru poskarżyła mu się niepełnosprawna kobieta na wózku, wyjął telefon i próbował gdzieś dzwonić. Ale przez jakiś czas narzekał tylko, że ktoś po drugiej stronie „nie odbiera”. „No, nie odbiera” - mówił zakłopotany. Potem jednak gdzieś się dodzwonił i przez kilka minut z kimś rozmawiał. W tym czasie kobieta na wózku nadal mu się skarżyła, ale tego nie słyszał, bo rozmawiał przez telefon. Chyba z jakimś swoim urzędnikiem, który miał zadzwonić do następnej osoby, a ta pewnie jeszcze do następnej itd., czyli jeden telefon uruchomił cały łańcuch i różni urzędnicy mogli się wreszcie poczuć potrzebni. Swemu pryncypałowi oczywiście, bo raczej nie kobiecie na wózku. Ta bowiem przez otoczenie Bronisława Zygmuntowicza wraz z wózkiem została przepchnięta byle dalej od - tym razem - Wujka Sprawa W Załatwianiu (jak mawiał klasyk Nikodem Dyzma).
Decyzja o spacerze Bronisława Zygmuntowicza musiała zapaść nagle, bo na reprezentacyjnych ulicach i placach stolicy pojawił się niespodziewanie. Może dlatego cztery piąte tych, którzy mu towarzyszyli stanowili młodzi ludzie ze sztabu, fotoreporterzy oraz dziennikarze i operatorzy różnych stacji tudzież redakcji. I Wielki Perypatetyk wymieniał uprzejmości ze zwolennikami oraz dawał odpór impertynentom, na przykład blogerowi Pawłowi Rybickiemu, który bezczelnie i podstępnie próbował podsunąć mu do podpisu książkę Wojciecha Sumlińskiego „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego”. Generalnie było miło i bardzo a propos kampanii, gdyż Bronisław Władimirowicz mówił: „proszę bardzo”, „pozdrawiam serdecznie”, „miło mi”, „cieszę się” itp.
Pomysł spacerowania po stolicy, w której Bronisław Komorowski jednak dość zdecydowanie wygrał w pierwszej turze, jest bardzo oryginalny. Z punktu widzenia strategii takie spacery po Warszawie nie mają najmniejszego sensu. No może poza jednym - dostarczają kpiarzom i prześmiewcom fantastycznego materiału do kolejnych memów i żartów. Ale nie o to chyba wybitnym inaczej sztabowcom Bronisława Zygmuntowicza chodzi. To spacerowanie pokazuje bezradność i zagubienie. W życiu każdego z nas są takie chwile, że kiedy nie wiemy, co zrobić, po prostu chodzimy: po domu, ogrodzie, ulicy. Chodzimy w nadziei, że może na coś wtedy wpadniemy, co jest oczywiście złudzeniem, bo jedynym skutkiem jest to, że się nachodziliśmy. I tak samo jest z Bronisławem Komorowskim. To chodzenie w poszukiwaniu jakiegoś pomysłu jest zresztą znakiem całej kampanii Bronisława Zygmuntowicza. Za Marcelem Proustem można by powiedzieć, że to chodzenie „w poszukiwaniu straconego czasu”.
„Poszukiwaniem straconego czasu” są nagłe i niespodziewane inicjatywy Bronisława Komorowskiego. Przez pięć lat wszystko w pałacu prezydenckim toczyło się „slowly” i „lazy”, bo przecież nie było żadnego bata na prezydenta i jego zaplecze z dawnej Unii Demokratycznej, która była „slowly” i „lazy” z definicji. Ale z powodu kampanii dłużej się tak nie dało. Nie żeby w szufladach leżały jakieś gotowe projekty, bo to byłaby gruba przesada. Po prostu na poczekaniu coś tam, coś tam wymyślono, prezydent podpisał, nadał bieg i po sprawie. I tak te rzeczy będą rozstrzygane długo po wyborach, więc kompletnie nie szkodzi, że część jest niekonstytucyjna. Trzeba było pokazać, że Bronisław Zygmuntowicz nie tylko chodzi po mieście, ale i chodzi wokół prezydenckich obowiązków. Choćby to chodzenie przypominało głupie kroki ministra granego przez Johna Cleese’a w znanym skeczu Monty Pythona. Przypomnienie tego skeczu jest jeszcze o tyle uzasadnione, że specjalny styl głupich kroków prezentowała tam sekretarka ministra. Zanim doniosła ona swemu szefowi kawę, śmietankę i cukier, wszystko się rozlało i wysypało. I tak samo jest z projektami zaplecza Bronisława Komorowskiego przezeń firmowanymi.
Patrząc na przypadki Wielkiego Perypatetyka, Wujka Dobra Rada i niedoszłego Wujka Załatwiona Sprawa nie wiadomo: śmiać się czy płakać? Bo jest jednak coś głęboko zawstydzającego i żenującego w tym, jak sobie poczyna prezydent szóstego państwa UE i 38-milionowego narodu. W dodatku chcący siebie i nas męczyć „poszukiwaniem straconego czasu” przez następne pięć lat. Szkoda człowieka! Czas na odpoczynek od tego, co tak bardzo męczy i dezorientuje, że trzeba to przykryć chodzeniem bez sensu i celu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/244382-chodzenie-komorowskiego-po-warszawie-przypomina-skecz-monty-pythona-o-ministerstwie-glupich-krokow