"Terminatorzy i czeladnicy" nie dają żyć, więc "mistrz" traci oddech. Suma wszystkich strachów Komorowskiego

Fot. PAP/Marcin Bielecki
Fot. PAP/Marcin Bielecki

Domniemanemu „mistrzowi” puszczają nie tylko nerwy, traci także budowany w pocie czoła wizerunek męża stanu. Głowa państwa wdająca się na rynku w pyskówki  z młodocianymi korwinistami nie budzi poważania, raczej rozbawienie z silną nutą zażenowania. Brakuje tylko, żeby prezydent zwymyślał kontestatorów swojej kandydatury od warchołów i rewizjonistów.

Jeszcze kilka tygodni temu przyboczni Bronisława Komorowskiego kpili z jego rywali, przeciwstawiając ich „mistrzowi”, jako czeladników, konferansjerów i terminatorów. Dzisiaj eteryczna Magdalena Ogórek bez trudu doprowadza do furii „mistrza” oraz jego otoczenie, nazywając go „panem Bronisławem”. To pokazuje stan roztrzęsienia sztabu Komorowskiego. Nie byłoby wściekłej reakcji na nic nieznaczące w gruncie rzeczy słowa, gdyby nie widmo porażki krążące nad prezydentem.

A głowa państwa ma od czego pękać, bo problemy Komorowskiego się mnożą, także za sprawą własnego zaplecza politycznego. Trudno dziś oszacować straty z powodu afery Cezarego Grabarczyka, ale można mieć pewność, że minister sprawiedliwości z lewym pozwoleniem na broń, będący jednocześnie członkiem-założycielem komitetu honorowego prezydenta, chluby mu nie przyniósł, wręcz odwrotnie. Ulubiony Czaruś pani premier Kopacz miał „ponad wszystko stawiać prawo”, a okazał się pospolitym krętaczem.

Tymczasem na głównego rywala Andrzeja Dudę pracują wszyscy kontrkandydaci, takie są wilcze prawa pierwszej tury. Jeśli bowiem najpoważniejszy rywal urzędującego prezydenta posiada znaczną przewagę nad innymi współzawodnikami, to w pierwszej turze ich wzrosty procentują na drugą turę Dudy, o ile nie są na tyle wysokie, aby zagrozić jego drugiej pozycji.

Także Komorowski pracuje na Dudę. Paradoksalnie, im bardziej prezydent wchodzi w buty walczącego o ponowny wybór kandydata, tym bardziej traci pieczołowicie budowany na potrzeby kampanii wyborczej wizerunek solidnego męża stanu. Dudzie w tym stadium kampanii wystarczy nie stracić poparcia na poziomie trzydziestu kilku procent. Kukiz i Korwin odwalają za niego robotę, uszczuplając potencjalny elektorat Komorowskiego. Dodatkowym atutem Dudy jest debata na pięć dni przed wyborami, która jeszcze przed nim, a z której Komorowski zrezygnował. To zdumiewający błąd jego sztabu. Biorąc udział w debacie, Komorowski byłby w niej z definicji i z urzędu dominującą postacią. Rezygnując z debaty, zostawił pole głównemu rywalowi, dobrowolnie pozbawił się wystąpienia przed najszerszą możliwą publicznością. A także – co może ważniejsze – mógłby brylować wśród kandydatów, którzy siłą rzeczy byliby tłem dla niego. Przy takim obrocie sprawy to Duda wystąpi w głównej roli na tle innych, co przy jego elokwencji pozwoli mu zaliczyć kilka dodatkowych plusów, które zaprocentują w następnej turze.

Zaprawdę, wielki musi być strach Komorowskiego przed bezpośrednim starciem na argumenty z rywalami, skoro marnuje okazję zablokowania głównego współzawodnika tuż przed dniem głosowania. Być może Komorowski zamierza powtórzyć numer z poprzednich wyborów prezydenckich, kiedy to również odmawiał debaty, ale w końcu niespodziewanie pojawił się tuż przed jej rozpoczęciem. Jednak tym razem nie będzie to żadna niespodzianka, to po pierwsze. A po drugie, to byłby raczej infantylizm, fatalnie kontrastujące z tak usilnie budowanym, spiżowym wizerunkiem głowy państwa, której wzrok sięga poza wyborczy horyzont. Co wolno było „czeladnikowi”, już nie wypada „mistrzowi”. Tak źle i tak niedobrze, ale Komorowski sam się w ten kozi róg zapędził.

Owszem, Komorowski ma przed dniem wyborów jeszcze kilka dużych uroczystości, dających okazję do występów na oczach całej Polski i przemówień do narodu. Problem w tym, że Komorowski nie rywalizuje o prezydenturę z telewidzami, lecz z kilkoma konkretnymi osobami. Z Dudą, Korwinem, Kukizem, Ogórek, Braunem, Jarubasem. Publiczność nie pragnie usłyszeć jeszcze jednej drętwej mowy ani po raz kolejny ujrzeć głowę państwa na tle sztandarów i kompanii honorowej. Publiczność już to przećwiczyła wielokrotnie, aż do mdłości. Teraz chce zobaczyć prezydenta, gdy przedstawia swoje racje na tle racji tych wykpiwanych konferansjerów, terminatorów i czeladników. Publiczność bowiem jest ciekawa merytorycznej argumentacji całej stawki kandydatów, gdyż to jest najlepszy sposób  na porównanie i dokonanie ostatecznego wyboru.

Jeśli Komorowskiemu wydaje się, że odmową debaty podbudowuje swoją wyjątkową pozycję wśród pretendentów do prezydentury, to jest w bardzo „mylnym błędzie”. On nie deprecjonuje Dudy czy Korwina, on ignoruje wyborców, którzy czekają na merytoryczną debatę. Zaprawdę, wielki musi być brak zaufania Komorowskiego do własnej wiedzy i do siły swoich dotychczasowych dokonań, skoro nie chce ich skonfrontować w bezpośrednim spotkaniu. Ba! - opłaca mu się nawet zlekceważyć własny elektorat, żeby uniknąć zestawienia z argumentacją rywali. Odwrócenie się od ludzi kilka dni przed głosowaniem, to wręcz manifestacja niewiary we własne umiejętności i siły. I daje wiele do myślenia wyborcom w drugiej turze.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych