Warszawa-Berlin bez wizy. Czy polscy politycy cierpią w relacjach z Niemcami na syndrom sztokholmski?

fot. Wojciech Grzedziński (prezydent.pl)
fot. Wojciech Grzedziński (prezydent.pl)

Rozmowy nacechowane były wzajemnym zrozumieniem i sympatią

— tak pisano kiedyś o spotkaniach przywódców „bratnich narodów” z bloku socjalistycznego. Ten sam szablon można by zastosować do wczorajszych konsultacji międzyrządowych Polski i Niemiec.

Było to trzynaste, doroczne spotkanie na tym szczeblu i jakby pechowe, bowiem powinno odbyć się piętnaste, zawsze jednak coś stawało na przeszkodzie: a to premier Donald Tusk musiał zająć się pakowaniem walizek przed odlotem do Brukseli, to znów - sam nie wiem - kanclerz Angela Merkel musiała pójść do fryzjera, czy np. miała już wykupione rodzinne wczasy. Tak czy siak, samolot z niemiecką delegacją wreszcie wylądował w Warszawie i - ma się rozumieć - wszelka zbieżność z wyborami prezydenckimi w naszym kraju jest przypadkowa…

Szefowe rządów się wyściskały, ministrowie sobie pogadali i doszli do twórczego wniosku, że jednak powinni konsultować się raz w roku, co notabene oznajmiła premier Ewa Kopacz na niby briefingu. Piszę: „niby”, ponieważ dopuszczono do zadania tylko czterech pytań (po dwa na dziennikarzy z każdego kraju). Z naszej strony Katarzyna Kolenda-Zaleska zahaczyła Merkel o tak drażliwą kwestię, jak jej „osobiste wspomnienia” o zmarłym Władysławie Bartoszewskim. Rzecz jasna, kanclerz wspominała zmarłego z sympatią i ze zrozumieniem dla pytającej.

Odwetowcy z Bonn

Po upadku komunizmu i zjednoczeniu RFN z NRD w polsko-niemieckich relacjach uścisków, zrozumienia i konferencji na niby było co niemiara. Gdy premier Tadeusz Mazowiecki i kanclerz Helmut Kohl padli sobie w ramiona w Krzyżowej, w stosunkach Polski i Niemiec miało być już tylko coraz lepiej. Bo wcześniej ci dobrzy i niewinni byli tylko „bratni” Niemcy ze wschodu, a zachodni byli wrednymi odwetowcami z Bonn.

Obecnie naszym najpilniejszym zadaniem jest walka ze stereotypami

— mówiła w jednej z naszych rozmów na początku lat 90. wówczas przewodnicząca Bundestagu Rita Süssmuth (funkcję tę pełniła do 1998 r.). Na pierwsze dysonanse po uściskach w Krzyżowej nie trzeba było długo czekać. Kanclerz Kohl nie chciał dostrzec, że wyłom w berlińskim murze, który umożliwił zjednoczenie jego kraju dokonała „Solidarność” i nie zaprosił prezydenta Lecha Wałęsy do stolicy na uroczystość wymarszu alianckich żołnierzy. Nawet w Niemczech uznano to za afront i dopiero po fali krytyki rząd federalny wymyślił erzac: zaproszono ówczesnego szefa polskiej dyplomacji Władysława Bartoszewskiego do wygłoszenia przemówienia przed dwiema izbami parlamentu (Bundestag i Bundesrat) w Bonn. Na marginesie, było to wspaniale przemówienie, w którym Bartoszewski nie zawahał się wyszczególnić, że w wyniku rozpętanej przez Niemców wojny to Polska, a nie ich kraj poniosła per saldo większe straty terytorialne, o czym większość polityków RFN do dziś nie ma pojęcia.

Niemcom zabrakło wyobraźni, niekiedy taktu, a przede wszystkim wiedzy o Polsce

— komentowała kilka lat po zawarciu przez nasze kraje w 1991 r. tzw. traktatu dobrosąsiedzkiego prof. Anna Wolff-Powęska z Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Po krótkim podziwie mediów dla - jak pisano w RFN - „polskiego wynalazku okrągłego stołu”, nasze stosunki znów zdominowały obciążenia z przeszłości. Najpierw od ministra Bartoszewskiego oczekiwano przeprosin za „zbrodnie Polaków na Niemcach”, potem wiodącym tematem stało się Jedwabne i rzekomy polski antysemityzm, co w naszym kraju zinterpretowano, jako próbę relatywizacji Holocaustu, pisania historii na nowo i przekwalifikowania sprawców w ofiary.

Dysonanse na tym tle pogłębiła reakcja kanclerza na roszczenia odszkodowań dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych i pracowników przymusowych III Rzeszy, które Kohl skwitował jednym zdaniem:

Jeśli ktoś myśli, że otworzę kasę, to się myli.

Kasę faktycznie otworzył dopiero jego następca, kanclerz Gerhard Schröder, i to pod naciskiem USA. Postulowanej przez Süssmuth walki ze stereotypami nie było. Co więcej, do starych uprzedzeń doszły nowe. Przez Niemcy przetoczyła się fala antypolskich dowcipów („Polenwitze”), w których wyszydzano nas, jako europejskich nieokrzesańców i naród złodziei. Problem urósł do tego stopnia, że korespondenci niemieckich mediów i fundacje w Polsce przygotowały wspólny apel do rodaków przeciw „szerzeniu nienawiści”. Ówczesny ambasador RP Andrzej Byrt ubolewał w liście do wydawców:

Nie potrafię sobie wyobrazić, by polskim mediom wpadła do głowy idea czynienia pośmiewiska z sąsiadów.

Irracjonalne fantazje

Z jednej strony mieliśmy traktatowy zapis o przyjaźni i współpracy, z drugiej gazetowo-telewizyjny wizerunek Polski, jako zdziczałego kraju, przed wyjazdem za Odrę ostrzegał nawet niemiecki MSZ. Przez kilka lat ministerstwo umieszczało nas na liście sporządzanej dla turystów z RFN pośród państw „największego ryzyka”, obok rozognionych wojną byłej Jugosławii, Iraku i Afganistanu. W tym samym czasie posłowie Bundestagu, a potem w odpowiedzi również naszego Sejmu, podjęli uchwały w sprawie… „wypędzenia” Niemców z byłych terenów Rzeszy. Niemcy uznali wysiedlenia za niesprawiedliwość dziejową i nieprzedawnioną zbrodnię, odpowiedź Warszawy brzmiała jak jeden wielki zarzut o próbie wygrania przegranej wojny. Nawiasem mówiąc, prezydent Aleksander Kwaśniewski dowiedział się o uchwale Bundestagu akurat podczas konferencji Fundacji Bertelsmanna w Berlinie nt. nowego rozdziału w naszych stosunkach.

Były kanclerz Kohl uchodzi w naszym kraju za wielkiego przyjaciela Polski i może nawet sam dziś w to wierzy, ale fakty mówią same za siebie: już po utracie urzędu przyznał, że granicę na Odrze i Nysie uznał „pod naciskiem Amerykanów”, a znaczenie priorytetowe miały dla niego stosunki z Rosją. Na kolejną po Krzyżowej wizytę w naszym kraju zdobył się dopiero po ponad pięciu latach.

Nawet w swych książkowych „Wspomnieniach” Kohl postarał się o utrwalenie własnego wizerunku jako jedynego „ojca zjednoczenia” cudzym kosztem. Pominął w nich np. spotkanie z Lechem Wałęsą z 9 listopada 1989 r., na którym przywódca „Solidarności” wezwał go do przygotowań na zburzenie muru berlińskiego. Jak przypomniał Kohlowi w „Focusie” szef Centrum Badań Polityki Stosowanej przy Uniwersytecie w Monachium Werner Weidenfeld:

Rząd federalny nie był przygotowany na obalenie muru i nie miał precyzyjnej strategii ukierunkowanej na zjednoczenie.

Weidenfeld skomentował, że

Strona niemiecka nie potraktowała Wałęsy poważnie i uznała jego przewidywania za irracjonalne fantazje.

Premier Dolnej Saksonii Gerhard Schröder kpił przed wyborami w 1998 r. z „Gorbimanii” (jak nazywano zażyłe stosunki Kohla z Michaiłem Gorbaczowem) i wspólne sauny kanclerza z Borysem Jelcynem. Jak zapewniał, jeśli zdobędzie władzę, nie będzie uprawiał „polityki męskich przyjaźni (…), ponad głowami Polaków”. Po przeprowadzce do Berlina Schröder awansował Rosję do rangi „strategicznego partnera Niemiec”, co wprawiło w osłupienie administrację USA, a później dla przypieczętowania przyjaźni z prezydentem Władimirem Putinem adoptował dwie sieroty z jego rodzinnego Petersburga…

Polski bal

Podczas, gdy koligacje Niemiec z Rosją mierzone były liczbą toastów wznoszonych „Igristoje” na częstych spotkaniach, także rodzinnych „Gierda” i „Wołodii”, Polska stała się „mocarstwem z łaski Ameryki”, „przeceniającym własną rolę”, zaś nasi żołnierze „siepaczami USA”, „torpedującymi politykę bezpieczeństwa Europy”. Tak właśnie komentowano w RFN decyzję o objęciu przez nasze wojsko dowodzenia w jednej ze stref w Iraku. Sympatyzujący z partią Schrödera (lewicowa SPD) tygodnik „Der Spiegel” szydził: Polska to karzeł „o sile gospodarczej małej Saary, za to z przerostem ambicji politycznych”. Niemieckie media z lubością powtarzały określenia tak jak „koń trojański USA”, czy „osioł trojański Ameryki”.

Traktat dobrosąsiedzki stał się karykaturą porozumienia, przez kolejne lata mieliśmy do czynienia z ekspozycją kiczu pojednania. Gerhard Schröder urzędował do 2004. Tuż przed odejściem, zanim został oficjalnie rosyjskim lobbystą Gazpromu, zawarł z Putinem umowę o budowie gazowej okrężnicy po dnie Bałtyku. Mimo skrzeczącej rzeczywistości, nasi politycy wciąż zadawali się poklepywaniem po ramionach, obiadami „u Włocha”, czy „polskim balem” w Berlinie (Kwaśniewskiego i Schrödera, który wyznał, że „dał się Aleksandrowi namówić), czy np. wspólnymi fotografiami z kopania piłki na zielonej trawce stadionu w Gelsenkirchen (Schröder i premier Leszek Miller).

W tym samym czasie, w jednej z naszych rozmów dla tygodnika „Wprost” Phillipp Ther z berlińskiego Instytutu Historii Porównawczej Europy wywodził bez ogródek o „teatralnych gestach” i „głębokich korzeniach” nieprzychylności rodaków wobec Polski. W jego ocenie, te obiegowe opinie wynikają z niewiedzy i uproszczeń, są „rezultatem polityki ekspansji i rozbiorów dokonanych przez Prusy, potem pruskie Niemcy i III Rzeszę”. Ther wytykał np., że pierwsze zjednoczenie Niemiec z 1871 r. opisane jest w szkolnych podręcznikach w RFN tłustym drukiem, zaś fakt, że oparło się na podboju i rozbiorach Polski jest całkowicie pomijany.

Jeśli sobie nie uzmysłowimy, że nasze stereotypy mają podłoże polityczne i ideologiczne, że były sterowane, nie będzie zmiany naszego stosunku do Polaków

— podsumowywał. Jak wielki jest to problem świadczy choćby to, że zamiar opracowania wspólnych podręczników do historii przez polsko-niemiecka komisje ekspertów, o czym wspomniała wczoraj premier Kopacz, realizowany jest już od dziesięcioleci i zapewne potrwa jeszcze długo.

Czy my, Polacy, cierpimy na „historyczna nadwrażliwość”, co niekiedy da się słyszeć w kuluarowych rozmowach z niemieckimi politykami? Dla uzyskania odpowiedzi na to pytanie wystarczyło obejrzeć głośny serial „Nasze matki, nasi ojcowie”, byłoby to jednak uproszczenie sprowadzone do krzywdzącego nas obrazu wyreżyserowanego przez jednego twórcę. Bardziej adekwatnym przykładem jest budowa tzw. Centrum przeciw Wypędzeniom w Berlinie.

Uprzejmość po niemiecku

Ta wielce kontrowersyjna idea urosła do rangi narodowego problemu. Powojenny exodus niemieckiej ludności był faktem, o którym Niemcy mają prawo i wręcz powinni mówić. W bibliografii Wydawnictwa Hiersemanna ze Stuttgartu ujęto około 2 tys. fachowych opracowań na ten temat (nie licząc filmów). Jeśli (obecnie na emeryturze) szefowa Związku Wypędzonych BdV, pomysłodawczyni centrum Erika Steinbach twierdziła, że w RFN wysiedlenia były tematem tabu, to po prostu kłamała. Jeśli chciała budować muzeum, które - jak określił były minister kultury w Urzędzie Kanclerskim Michael Naumann - miało „stanowić próbę archiwizacji roszczeń wypędzonych”, należało zrobić wszystko, by nie dopuścić do wybiórczego traktowania historii.

W chwili obejmowania rządów przez spółkę PO-PSL po kilkunastu latach od symbolicznego aktu pojednania w Krzyżowej znajdowaliśmy się w punkcie wyjścia: byliśmy sąsiadami na dystans, wciąż rozprawiającymi o potrzebie zbliżenia. W ramach owego „zbliżania” kanclerz Schröder żądał najdłuższego „okresu przejściowego” na zatrudnianie Polaków w państwach UE (i go uzyskał), wymusił wyznaczenie daty przystąpienie naszego kraju do układu z Schengen o zniesieniu kontroli wewnątrz granic unii na 2007 r. (w przypadku lotnisk i granic morskich na 2008 r.), odrzucił również postulat włączenia Polski do grona tzw. eurodecydenów, obok RFN, Francji, Wlk. Brytanii, Hiszpanii i Włoch. Ponadto Schröder, w przeciwieństwie do poprzednika, zaszczycił swą obecnością zjazd ziomkostw i zaapelował, aby pozwolili jego rządowi „po swojemu załatwiać ich roszczenia”. Niemal w tym samym czasie kanclerz gościł w warszawskim mieszkaniu premiera Millera…

Jak pisał Goethe „w niemieckim się kłamie, gdy jest się uprzejmym” („Im Deutschen lügt man, wenn man höflich ist“). Cytat z wiekopomnego „Fausta” pasowałby jak ulał do opisu spuścizny pozostawionej w naszych bilateralnych stosunkach przez byłego kanclerza. To prawda, że PiS oraz prezydent Lech Kaczyński inaczej wyobrażali sobie „partnerstwo” i otwarcie odrzucili okazjonalne uściski na użytek fotoreporterów z niemieckimi (i nie tylko) politykami, w tym także w ramach francusko-niemiecko-polskiego Trójkąta Weimarskiego.

Tę figurę płaską tak oto scharakteryzował w naszej rozmowie w ambasadzie w Berlinie minister spraw zagranicznych w latach 2001-2005 Włodzimierz Cimoszewicz:

W ramach trójkąta spotkaliśmy się dwa razy, na powitanie nowych szefów dyplomacji i pożegnanie….

Przy okazji warto przypomnieć sobie ocenę naszych stosunków z Niemcami, np. Radosława Sikorskiego, byłego ministra obrony w rządzie PiS, potem spraw zagranicznych w rządzie PO, dziś marszałka Sejmu, który umowę o budowie niemiecko-rosyjskiego gazociągu skojarzył z paktem Ribbentropa-Mołotowa, czy np. hasło PO (Jana Marii Rokity) „Nicea albo śmierć”, odnoszące się do uzgodnionego w tajemnicy przed Polską przez rządy Francji i Niemiec nowego podziału głosów w UE, który wzmocnił ich siłę i osłabił nasze możliwości blokowania niekorzystnych dla nas decyzji.

Energia przyjaźni

Dziś już dobrze, a nawet tak dobrze, jak nigdy dotąd w naszej wspólnej historii. Zły był rząd PiS, które - według np. gazet „Die Welt”, czy „Die Zeit” - zdobyło władzę „na antyniemieckich hasłach”… Również dla przypomnienia, kanclerz Angela Merkel poparła „ideę upamiętnienia wypędzenia Niemców”, a zawarcie umowy o budowie bałtyckiego gazociągu uznała za „wspaniały dzień dla Niemiec i Rosji”. Jej nowy przyjaciel, premier Donald Tusk zastosował taktykę milczącej akceptacji dla tych projektów; Nord Stream już jest, realizacja idei Steinbach dobiega końca.

Polska i Niemcy są najważniejszymi partnerami w Europie, a przez ostatnie dwa lata było już tak dobrze, że nawet konsultacje międzyrządowe były zbędne… Oczywiście te trzynaste, skoro już do nich doszło w Warszawie, „nacechowane były wzajemnym zrozumieniem i sympatią”. Jednym z tematów miały być kwestie energetyczne i połączeń gazowych, ale jakoś o tym cisza. Jasne, Kolenda-Zaleska o to nie spytała… Po rozmowie wicepremiera Janusza Piechocińskiego z wicekanclerzem, ministrem gospodarki Sigmarem Gabrielem wydano lakoniczny komunikat, że panowie zadeklarowali wzmocnienie współpracy „opartej o wzajemne zaufanie”. Ani słowa o tym, czy powstanie nitka gazociągu z Bernau koło Berlina do Polic i Szczecina, forsowana dawniej przez polskiego partnera Gazpromu Aleksandra Gudzowatego, a dziś przez Polenergię/Kulczyk Investments, która kolidowałaby z inwestycjami świnoujskiego gazoportu. A propos, premier Tusk pofatygował się specjalnie do Berlina, by omówić z kanclerz Merkel głębsze położenie rury Nord Streamu, która uniemożliwia statkom o większym zanurzeniu zawijanie do polskiego portu, nic jednak nie wskórał. Odpowiedź brzmiała: gdy będzie trzeba, to kiedyś się przełoży - kiedy i na czyj koszt?, nie ustalono. Ale, rozmowy „nacechowane były…”.

Obecnie to już nie problem Tuska. Co do energetyki, jak informują wiadomości „Deutsche Mittelstands Nachrichten“, minister Gabriel „uzgodnił z polskim kolegą z urzędu ułatwienia dostępu niemieckich firm do polskiego rynku”. Niemcy zastępują elektrownie atomowe i węglowe przyjazną dla środowiska energią odnawialną, a u nas odwrotnie, więc zadłużone koncerny, takie jak RWE czy E.ON wietrzą w Polsce lukratywne geszefty na starych technologiach… Na czym ma polegać ten „ułatwiony dostęp”?, Piechocińskiego nikt nie pyta. W międzyczasie pojawił się inny kłopot: jak wywąchał weekendowy „Die Welt”, czołgi Bundeswehry („Leopardy”), nie są w stanie walczyć z rosyjskimi, gdyż nie przebiją pancerzy zmodernizowanych T80 i T90. My akurat mamy odkupione z demobilu niemieckie maszyny starszej generacji, czyli wychodzi na to, że mamy szmelc. Rzecz jasna, „Welt am Sonntag” zainteresowała zdolność bojowa niemieckich pancerniaków, czy przy okazji wyszło szydło z worka, co do sposobów unowocześniania naszej armii…? Ciekawa jest także koncepcja zakupu w RFN łodzi podwodnych - do których - jak twierdzą niektórzy - nie będą pasowały amerykańskie rakiety, które też chcemy kupić…

Sprawa wyobraźni

Stare jak sam traktat dobrosąsiedzki są natomiast problemy polskiej mniejszości w RFN, która jest, a jakby jej nie było (zlikwidowana została na mocy hitlerowskiego rozporządzenia w 1940 r.). Pisałem o tym niemal od ćwierćwiecza, covery we „Wprost”, „Uważam Rze”, czołówki w „Rzeczpospolitej”, a nawet w komentarzach dla „Gazety Wyborczej”, pisze i dzisiaj. Uhonorowany na wczorajszych konsultacjach Władysław Bartoszewski, który de facto był odpowiedzialny m.in. za te sprawy w gabinetach Tuska i Kopacz, zauważył przed śmiercią i odnotował w przemówieniu przygotowanym na międzyrządowe konsultacje „istniejące dysproporcje” w traktowaniu mniejszości niemieckiej w naszym kraju i Polonii w RFN. Gdyby ktoś o to spytał, „konsultacje trwają…”, zapewniła wszem wobec premier RP w obecności pani kanclerz.

I kwestia ostatnia z tych ważniejszych: dlaczego, choć niby Trójkąt Weimarski wciąż istnieje, nie ma nas, sąsiadów i adwokatów Ukrainy przy stole obok Niemiec i Francji w rozmowach z Rosją? Nie ma, bo nie ma, bo przecież też się konsultujemy… Najważniejsze jest to, że mamy z Niemcami „najlepsze stosunki w historii”. No, z tym to już przesada. A rządowi i prezydenccy doradcy zapomnieli o gnieźnieńskiej wizycie niemieckiego cesarza Ottona III u Bolesława Chrobrego? To tak w ramach darmowego dokształcenia: ich spotkanie było symbolem wzrostu międzynarodowego znaczenia Polski na Starym Kontynencie, książę Bolesław otrzymał włócznię św. Maurycego, cesarz zniósł trybut płacony na jego rzecz przez polskich władców na Pomorzu, nazwał gospodarza bratem, sprzymierzeńcem cesarstwa i narodu rzymskiego. Chrobry uzyskał później zgodę na koronacje, utworzono arcybiskupstwo w Gnieźnie oraz trzy biskupstwa w Kołobrzegu, Wrocławiu i Krakowie.

W naszej historii były jeszcze zapomniane unie polsko-saskie, które - jeśli kto woli - mogą uchodzić za zalążek Unii Europejskiej: unia personalna pomiędzy Elektoratem Saksonii a Rzecząpospolitą Obojga Narodów (w latach 1697-1706 oraz 1709-1763), i unia personalna Królestwa Saksonii a Księstwem Warszawskim w latach (1807-1815). Co z nich wyszło to inna sprawa. W każdym razie, co podkreśliła Kopacz, w przyszłym roku będziemy obchodzić 25. lecie traktatu o dobrym sąsiedztwie. Skoro jestem już przy datach, na 15. lecie traktatu rozmawiałem z zaprzyjaźnionym Niemcem, prof. Arnulfem Baringiem, wybitnym politologiem, historykiem i publicystą, który tak wówczas skwitował ów jubileusz. „Ilu z nas potrafi sobie wyobrazić, że my, Niemcy, możemy nauczyć się czegoś od Polaków? Nadal sobie niedowierzamy, nadal się nie doceniamy, a po nowych mostach kursują stare uprzedzenia”.

Ten wybitny politolog nie szczędził wówczas rządowi RFN krytyki za „awanturniczy sojusz Berlina z Paryżem i Moskwą”. Jego zdaniem, „jedynym motorem dla Europy mogłaby być oś Berlina, Londynu i Warszawy”. Pomijając tę rewolucyjną ideę, właśnie w nawiązaniu do bardziej odległej i najnowszej historii, możemy zadać sami sobie pytanie, czy polscy politycy cierpią w relacjach z Niemcami na syndrom sztokholmski? Jak to się dzieje, że mimo bezpośredniego sąsiedztwa nadal pozostajemy obok siebie, w związku, w którym jedno czuje się przywódcą, a drugie nawet o to prosi, że wspomnę berlińskie wystąpienie Sikorskiego z 28 listopada 2011 r.:

Zapewne jestem pierwszym w historii ministrem spraw zagranicznych Polski, który to powie: mniej zaczynam się obawiać niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności. (…) Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa…

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.