Jak człowiek z piękną biografią „ponad podziałami” stał się zaprzysięgłym PiS-ożercą. Rzecz o śp. Władysławie Bartoszewskim…

fot. PAP/Jacek Turczyk
fot. PAP/Jacek Turczyk

Odszedł Władysław Bartoszewski - człowiek, który, niezależnie od tego jak był, jest i będzie oceniany, już za życia stał się postacią historyczną. Z biografią bogatą i piękną, ale też, w ostatnim okresie, naznaczoną jednostronnym zaangażowaniem politycznym, wyrażanym w wielu obraźliwych dla przeciwników wypowiedziach.

W życiorys śp.Władysława Bartoszewskiego wpisał się blisko wiek ostatnich dziejów Polski. To dzieciństwo w II Rzeczypospolitej, wrzesień 1939 r., okupacja, Auschwitz, Armia Krajowa, pomoc Żydom, Powstanie Warszawskie, stalinowskie więzienie, stan wojenny, opozycja w PRL, a wreszcie przemiany 1989 r.

Nie chcę powtarzać się w ocenie Władysława Bartoszewskiego, bo podzielam opinię Piotra Zaremby.

CZYTAJ WIĘCEJ: Odszedł człowiek kontrowersyjny. O pięknej biografii i dziwnym zakończeniu życia Władysława Bartoszewskiego

Również dla mnie śp. Władysław Bartoszewski był człowiekiem godnym podziwu, którego oceniałem jednoznacznie pozytywnie – do momentu, gdy zaangażował się, niezwykle ostro, po jednej stronie konfliktu.

O tej przemianie, z człowieka uważanego przez wiele zróżnicowanych politycznie środowisk za autorytet w niemal dyżurnego „PiS-ożercę”, pisałem w książce „Bartoszewski. Opowieści przyjaciół”. Oto fragmenty tej wydanej w 2011 r. książki.


Kiedy krajem rządzi lewica, a w opozycji brylują dwie nowe partie – PO i PiS. Bartoszewski nie ujawnia się jako zwolennik ani jednej, ani drugiej. Do polityki się nie miesza. W wyborach prezydenckich i parlamentarnych 2005 r. walkę Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim oraz Platformy z PiS obserwuje z boku.

Należałem do ludzi, którzy uważali, że zarówno PiS, jak i PO w roku 2005 to są partie, które niosą gwarancję moralności chrześcijańskiej w katolickim państwie

— wyjaśnia.

Przed wyborami wydawało mi się nawet bardzo prawdopodobne, że w ich wyniku obydwa te ugrupowania będą w naszym kraju zgodnie współrządziły.

Co się dzieje, że dwa lata później Bartoszewski staje się zaprzysięgłym PiS-ożercą, wrogiem numer jeden braci Kaczyńskich i autorem słów, które dla wielu postawią pod znakiem zapytania jego autorytet?

W kraju za rządów braci Kaczyńskich działo się coraz gorzej

— tłumaczy przemianę.

Koszmarna koalicja Prawa i Sprawiedliwości z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin przynosiła skandal za skandalem. Polityczne wiarołomstwo stało się normą. Kolejne obietnice wyborcze Jarosława Kaczyńskiego rozwiewały się w pył. Stało się dla mnie jasne, że jego wizja budowy lepszej Polski, której zaufały miliony Polaków, okazała się jednym wielkim oszustwem. Dlatego też postanowiłem nazwać rzeczy po imieniu i,  jak ujął to jeden z przedwojennych satyryków, „przestać uważać bydło za niebydło”

— dodaje w stylu, który stanie się jego wizytówką.

Wydarzenia toczą się błyskawicznie. Działa efekt domina.

Kostka pierwsza – w lipcu 2006 r. Lech Kaczyński odwołuje swój udział w szczycie Trójkąta Weimarskiego. Oficjalnym powodem jest niedyspozycja żołądkowa. Media spekulują, że prezydent nabawił się „niestrawności” po obelżywym artykule w niemieckim „Tageszeitung”, w którym znieważono jego brata i matkę, a sam został porównany do kartofla. Oburzony na Niemców nie chce jechać do Weimaru. Kostka druga – ośmiu byłych ministrów spraw zagranicznych, wśród nich Bartoszewski, wystosowuje list otwarty, w którym krytykują prezydenta. Lech Kaczyński zarzuca im „brak elementarnej solidarności narodowej i ludzkiej”. Kostka trzecia – wiceszef MON, Antoni Macierewicz, rzuca w telewizji „Trwam” pod adresem sygnatariuszy listu:

Część z tych osób to są byli członkowie PZPR, czyli partii komunistycznej, tego sowieckiego namiestnictwa. Większość spośród nich w przeszłości była agentami sowieckich służb specjalnych.

Później tłumaczy się „skrótem myślowym”. Kostka czwarta – Bartoszewski na znak protestu odchodzi z rady Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Wkrótce leży całe domino…

W lutym 2007 r. szef rządu Jarosław Kaczyński broniąc swej minister spraw zagranicznych Anny Fotygi oświadcza, że nie prowadzi ona „polityki na czworakach”. Bartoszewski daje wywiad w niemieckim „Der Spiegel”:

Platforma Obywatelska nigdy nie zrozumiała, jak populistyczni są naprawdę Kaczyńscy. Dlatego przegrała nie tylko wybory parlamentarne, ale i prezydenckie. Po raz pierwszy w historii europejskiej do władzy doszedł klan rodzinny. Jest sprawnie zorganizowany i autorytarny.

Sobota, 28 września 2007. W kraju toczy się kampania przed przyśpieszonymi wyborami parlamentarnymi. Bartoszewski przyjeżdża do Krakowa odsłonić tablicę poświęconą pamięci Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Tego samego dnia w Krakowie odbywa się konwencja Platformy. Bartoszewski ma na niej poprzeć Jarosława Gowina, którego zna od dawna jako redaktora naczelnego miesięcznika „Znak”.

Pierwotnie miałem zamiar ukłonić się wszystkim, podać rękę panu Gowinowi i oświadczyć, że się cieszę z jego kandydatury, bo jest człowiekiem mego zaufania

—relacjonuje Bartoszewski.

Ale stojąc za kulisami i czekając na wejście, zorientowałem się, że cała konwencja przebiega w atmosferze, którą - delikatnie rzecz biorąc - trzeba by nazwać letnią.

Za chwilę robi się gorąco. Bardzo gorąco. Bartoszewski bierze na celownik Jarosława Kaczyńskiego i rząd PiS. Choć nie pada nazwa partii, ani żadne nazwisko, wszyscy wiedzą do kogo pije. Nie przebiera w słowach.

Gdybym był Francuzem czy Anglikiem i słyszał wiadomości, iż jakiś kraj określa, że większość jego ministrów spraw zagranicznych to byli obcy agenci, to jak bym traktował ten kraj, tych którzy się samobiczują, tych którzy plują na siebie w lustro, tych którzy plują na 17 lat suwerennej Polski?!

— grzmi Bartoszewski.

Nie wierzcie frustratom czy dewiantom psychicznym, którzy swoje swoje problemy wewnętrzne odreagowują na narodzie. Swoje przeżyłem, mam 85 lat. Chcę umrzeć w kraju wolnym i stabilnym. Kategorycznie wypraszam sobie lżenie Polski przez niekompetentnych członków rządu, niekompetentnych dyplomatołków. Polska potrzebuje ludzi szanujących innych ludzi, a nie napęczniałych nienawiścią. A jeśli oni chcą się z tej nienawiści leczyć, to trzeba dla nich poprawić służbę zdrowia!

— krzyczy wymachując rękami.

Sala skanduje „dziękujemy!, dziękujemy!”, wybuchy śmiechu przeplatają się z burzą oklasków. Platforma w euforii.

Dziadek po przejściach, a z taką fantazją i precyzją słowa. Do tego trzeba być idiotą, żeby kwestionować jego autorytet

— zachwyca się jeden z uczestników konwencji.

Kilkadziesiąt minut później odzywa się lider PiS. Też jest na wiecu, w Szczecinie.

Odrzuciliśmy styl kłaniania się w pas, który reprezentował pewien polityk, który nas dziś na konwencji w Krakowie bardzo mocno zaatakował. Tak, my rzeczywiście w pas się nie kłaniamy

— Kaczyński odgryza się Bartoszewskiemu.

A ten nazajutrz odpowiada:

Nie mam zamiaru patrzeć, jak jedna rodzina niszczy kraj. Zdradzę, że gdy dowiedziałem się o tym, że Bogdan Borusewicz wybrał start do parlamentu z list PO, wysłałem mu list z gratulacjami. Co do premiera, to w swoim życiu podobno był raz za granicą w toalecie we Frankfurcie. Mówię podobno, bo być może był tam dwa razy. Zresztą nawet gdyby był na pięciu wycieczkach z Orbisem czy Gromadą, nie powinien zajmować się sprawami zagranicznymi

. Bartoszewski, do tej pory traktowany przez media z nabożną czcią, po raz pierwszy spotyka się z krytyką.

Sobota, sądzę, była jednym z najsmutniejszych dni kampanii wyborczej

— ogłasza Paweł Lisicki, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”.

Słowa Władysława Bartoszewskiego sprawiły mi wyjątkową przykrość. Autokompromitacja autorytetu i to autorytetu prawdziwego, człowieka słynącego do tej pory z odwagi, niezależności myślenia i troski o Polskę, jest bowiem rzeczą bolesną. I nie chodzi tu przecież o ostrą krytykę braci Kaczyńskich i ich polityki zagranicznej, do której profesor miał pełne prawo. W końcu na tym polega dyskusja publiczna, by różni ludzie spierali się o to, co jest dla kraju pożyteczne. Czy bardziej skuteczna jest obecna polityka, której autorzy publicznie podkreślają wartość suwerenności i domagają się dla Polski więcej praw, czy też cicha dyplomacja? To rzecz do rozstrzygnięcia w trakcie debaty. Jednak debata to nie połajanka, awantura czy burda. Debata rządzi się regułami. Nazywając swoich przeciwników politycznych „frustratami”, „psychicznymi dewiantami” czy „dyplomatołkami” Władysław Bartoszewski te reguły złamał. Obelgi to nie argumenty

— ubolewa publicysta.

Ale na Bartoszewskim nie robi to wrażenia. Z dnia na dzień staje się sztandarową postacią Platformy i podporą jej kampanii. W zwycięski dla PO wieczór wyborczy Donald Tusk tylko jemu dziękuje z imienia i nazwiska.

Chciałbym wymienić jedno nazwisko, ale dziękując temu człowiekowi, chciałem podziękować równocześnie wszystkim, którzy bezinteresownie pomogli nam odbudować w Polakach nadzieję na ich marzenia. To nazwisko to Władysław Bartoszewski. Najpiękniejszy polski życiorys

— ogłasza lider PO, wywołując owację dla Bartoszewskiego.

Po chwili - nawiązując do słynnego meldunku, jaki dwa lata wcześniej zwycięski w wyborach prezydenckich Lech Kaczyński składał swemu bratu - dodaje:

Mogę panu, panie profesorze, uczciwie zameldować: przyzwoitość po raz kolejny się opłaciła i wygrała.

Bartoszewski przyjmuje ten hołd w domu. Siedzi z żoną przed telewizorem.

Jak wielu Polaków późno w nocy oglądałem telewizję, byłem już zmęczony

— opowiada.

Nawet nie byłem pewien, czy doczekam do tego show. Zachowanie Donalda Tuska w tym większym stopniu mnie zelektryzowało, adrenalina skoczyła. Poczułem się pobudzony pozytywnie, bo trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że każdy lubi usłyszeć o sobie coś życzliwego.

Ale na życzliwościach się nie kończy. Tusk proponuje Bartoszewskiemu tekę ministra spraw zagranicznych. Oferta pada podczas lunchu w jednej z warszawskich restauracji, w którym uczestniczy też Bronisław Komorowski, ówczesny wiceszef Platformy. Bartoszewski odmawia. Jest już za stary, by kierować resortem. Tusk nie nalega, traktuje swoją propozycję dość kurtuazyjnie. Staje na tym, że Bartoszewski przyjmie mniej absorbującą funkcję doradczą, wtedy jeszcze bliżej nie określoną. I to on ma wskazać kandydata na szefa MSZ. Wybór pada na nowy nabytek Platformy – Radosława Sikorskiego. Przed objęciem urzędu zjawia się on w domu Bartoszewskiego. Przejeżdża po wskazówki kim obsadzić stanowiska w resorcie.

To było spotkanie przy kawie

— przypomina sobie Sikorski.

Władysław Bartoszewski miał wpływ na kształtowanie się ekipy związanej ze sprawami zagranicznymi w rządzie Donalda Tuska. Jako dwukrotny szef MSZ w wolnej Polsce, jest kopalnią wiedzy kadrowej. Podpowiedział mi kilka nazwisk. Z rady skorzystałem i nie żałuję.

Personalna układanka obejmuje Bartoszewskiego. W randze sekretarza stanu zostaje Pełnomocnikiem ds. Dialogu Międzynarodowego. Ma dbać o stosunki polsko-niemieckie i polsko-żydowskie.

Wesoły staruszek czuje się uskrzydlony

— wyznaje, kiedy Tusk wprowadza go do gabinetu.

Przez dwa i pół roku daje o sobie znać od wielkiego dzwonu. Pojawia się w mediach zazwyczaj po to, by dać odpór Erice Steinbach, szefowej niemieckiego Związku Wypędzonych. Na wielką scenę wraca w kampanii prezydenckiej po katastrofie smoleńskiej.

Jeśli Jarosław Kaczyński - a to zaczęło się już w ostatnich dniach - będzie wykorzystywał wielką stratę, jaką poniósł, jako argumentu wyborczego, to będę musiał powiedzieć: jestem zarówno przeciw pedofilii, jak i nekrofilii wszelkiego rodzaju

— wypala, niespełna miesiąc po tragedii, w wywiadzie dla austriackiego dziennika „Der Standard”.

Kilka dni później Donald Tusk odbiera w Akwizgranie, z rąk kanclerz Niemiec Angeli Merkel, nagrodę Karola Wielkiego. Premier ściąga na uroczystość doborowe towarzystwo. W wieczór poprzedzający główną ceremonię w akwizgrańskim ratuszu zasiadają do kolacji m.in. Julia Tymoszenko, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Aleksander Kwaśniewski, Jerzy Buzek Jan Krzysztof Bielecki, Marek Belka, Kazimierz Marcinkiewicz, Józef Oleksy, Norman Davis, Andrzej Wajda. Jest też Bartoszewski. W luźnej rozmowie przy stole ktoś przywołuje jego wypowiedź o nekrofilii.

Jak pan znosi krytykę?

— pada pytanie.

Czego ode mnie chcecie? Ja za chwilę mogę umrzeć!

— śmieje się Bartoszewski.

Nieoczekiwanie nawiązuje po pogrzebu byłego szefa MSZ, Krzysztofa Skubiszewskiego, który zmarł trzy miesiące wcześniej i został pochowany w warszawskiej Świątyni Opatrzności Bożej.

Do czego to doszło?!

— pokrzykuje dyszkantem.

Czym się dziś Kościół zajmuje?! Trupy kradną, trumny kradną! No, jak to?! Skubiszewski, poznaniak, grób rodzinny miał w Poznaniu. To wzięli wykradli tę trumnę, chowają w tej swojej Świątyni Opatrzności. A tam woda, wilgoć!

Wraca do kraju i za dwa dni daje kolejny występ. Tym razem do kamer i mikrofonów. W niedzielę 16 maja 2010 r. Pałac na Wodzie w warszawskich Łazienkach Królewskich zapełnia się członkami honorowego komitetu wyborczego Bronisława Komorowskiego.

Kazimierz Kutz:

Zbierała się cała ta elita. Wszedłem do środka i widzę, że w tłumie wspaniałych ludzi stoi profesor Bartoszewski. Przecisnąłem się do niego - bo strasznie go lubię - żeby się przywitać. A on jak mnie zobaczył mówi: - O, panie Kazimierzu, znowu jesteśmy razem. Powiem panu, że gdyby mnie mieli łączyć z kimś innym niż pan, w tym znoju dla ojczyzny, to bym chyba umarł!

Zaczyna się część oficjalna. Po Tusku i Komorowskim na podwyższenie wchodzi Bartoszewski, podpiera się laską. Chwilę wcześniej, przed wejściem do Pałacu na Wodzie, minął ogromny plakat z hasłem Komorowskiego: „Zgoda buduje”. Wychwala kandydata PO, że jest ojcem pięciorga dzieci. W odróżnieniu od konkurenta (nazwisko Kaczyńskiego nie pada, ale aluzja jest oczywista), który jest miłośnikiem kotów.

Jeżeli Polska miałaby spaść do rangi zainteresowania, jaką obdarzona jest Ruanda, Burundi w świecie, to byłby najlepszy argument za wybraniem człowieka, który ma doświadczenie w hodowli zwierząt futerkowych, natomiast nie ma doświadczenia bycia ojcem czegokolwiek i czyimkolwiek

— oświadcza z werwą Bartoszewski.

I dorzuca:

Jako bezpartyjny wesoły staruszek mogę tak mówić!

Czy może?

Aleksander Kwaśniewski:

Te wszystkie „dyplomatołki” są wypowiedziami z arsenału silnych stwierdzeń. Gdybym choć część z nich ja wypowiedział, zostałbym całkowicie odsądzony od czci i wiary. Ale profesor zdobył sobie taką pozycję, że może powiedzieć dużo więcej i dużo mocniej. W sumie bezkarnie, choć teraz widzę, że ta bezkarność zaczyna być ograniczana. To wielka uroda Bartoszewskiego, że rzeczywiście mówi to, co uważa. A że ma swój wiek i zasługi, trudno oponować. Nie musi narzucać sobie specjalnej autokontroli. Wypada mu tylko pozazdrościć, bo każdy by tak chciał. I podziwiać za dorobek życiowy, który daje mu takie prawo bardziej niż innym.

Marian Piłka:

Bartoszewskiemu można zarzucić nadmierną skłonność do dowcipów, opowieści, dykteryjek. Pamiętam jak na KUL opowiadał o Stefanie Korbońskim [działacz ruchu ludowego, AK-owiec, delegat rządu londyńskiego na kraj], że nie wiadomo dlaczego ożenił się z bardzo piękną kobietą. Ale to co ubarwia jego wykłady, w polityce okazuje się wadą. Coś co się mówi w niewielkim środowisku, może zupełnie inaczej brzmieć, gdy zostaje podane w sposób publiczny.

Ryszard Bugaj:

Władysław Bartoszewski kojarzy mi się w sposób mieszany. Z jednej strony - ze zdarzeniami, wypowiedziami, zachowaniami uderzającymi mnie w sensie jak najbardziej pozytywnym. Wymienię tylko takie, które nie zostały szerzej zauważone.

Jak wiadomo był on ministrem spraw zagranicznych, niejako u Wałęsy. I kiedy wybory wygrał Kwaśniewski, to Bartoszewski powiedział, że odchodzi z resortu nie z powodu przegranej Wałęsy, tylko przyczyną jest zwycięstwo Kwaśniewskiego. Mocno podkreślał, że nie jest mu po drodze z kimś o takim rodowodzie. A w tamtym czasie poprawność polityczna była inna. Bartoszewski znajdował się po drugiej stronie tej poprawności.

Kilka razy potrafił pryncypialnie wypowiedzieć się w sprawach polsko-niemieckich. Ma wpływy na terenie Niemiec i podejmuje się misji dobrych usług w relacjach między Polską, a tym krajem. Potrafił też, co na mnie robiło wrażenie, reagować stanowczo w sprawach wywoływanych przez Erikę Steinbach, czy w przypadku publikacji Jana Grossa.

Z drugiej strony - znam rażące słowa Bartoszewskiego. Pamiętam przytoczoną przez telewizję jego wypowiedź wygłoszoną w Izraelu, w czasie gdy był szefem MSZ. O polskiej ciemnocie, która potrafi być antysemicka. Minister spraw zagranicznych nie powinien, szczególnie gdy nie jest we własnym kraju, formułować takich wypowiedzi. Powinny być one znacznie bardziej powściągliwe, ostrożne.

Potem ta jego skłonność do wypowiedzi przekraczających dobrą miarę pojawiała się przy różnych okazjach. Szczególnie nienawidził PiS. Słowo „nienawidził” wydaje mi się tu najbardziej adekwatne. Nie chodzi o to, że ostro krytykował tę partię. Problem w tym, że język, którym się posługiwał - „dyplomatołki”, „hodowcy zwierząt futerkowych” - to język pogardliwy. Moim zdaniem nie powinien być w użyciu przez Władysława Bartoszewskiego. A niestety był.

Bartoszewski kojarzy mi się więc jako człowiek z piękną przeszłością, z piękną kartą, o rozległych możliwościach intelektualnych, ale jednocześnie człowiek, który nie panuje nad swoim językiem. Kiedyś powiedział o sobie: - Mówię bardzo długo, ale za to bardzo szybko.To smaczne i prawdziwe zdanie. Szybkie mówienie prowadzi Bartoszewskiego do tego, że nie zawsze jest sprawiedliwy i wyważony. Co gorsze - każdemu może się przydarzyć, że coś palnie, ale warto byłoby się z tego wycofać. Niestety nie przypominam sobie żadnego przypadku żeby Bartoszewski z czegoś się wycofał.


Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.