Przetargi zbrojeniowe, czyli sprzedać Polakom paciorki. Niemcy czy USA nigdy nie zachowaliby się jak nasze państwo

PAP/Leszek Szymański
PAP/Leszek Szymański

Przedarcie się przez gąszcz technikaliów w przypadku kontraktów zbrojeniowych jest zadaniem przekraczającym możliwości laika. Nawet jeżeli opieramy się na analizach ekspertów, nigdy nie mamy pewności, czy nie są oni jednocześnie lobbystami tej czy innej firmy. To z kolei nie oznacza, że muszą automatycznie mówić nieprawdę. Mogą jednak pewne kwestie podkreślać, inne pomijać. A mogą też być całkowicie rzetelni, bo akurat oferta firmy, dla której pracują, jest faktycznie najlepsza.

W przypadku trzech wielkich przetargów zbrojeniowych – na system obrony przeciwrakietowej, na śmigłowce wielozadaniowe i na okręty podwodne – z których dwa pierwsze zostały już rozstrzygnięte (choć w śmigłowcowym jest jeszcze etap prób), możemy jednak wyłowić ogólny, mocno niepokojący obraz. Nie ma na to oczywiście żadnych bezpośrednich dowodów, choć pośrednie sugestie można wychwycić w niektórych wypowiedziach decydentów. Kto kontaktował się z ekspertami oraz lobbystami, już od wielu miesięcy słyszał, że kontrakt na obronę przeciwrakietową na pewno trafi do Amerykanów, a śmigłowcowy – do Francuzów. Po tych rozstrzygnięciach byłoby niezwykle dziwne, gdyby okrętów podwodnych nie mieli nam dostarczyć Niemcy. Wiadomo, że w przypadku każdego rodzaju sprzętu napisanie specyfikacji przetargowej pod konkretnego producenta, gdy zna się parametry jego produktu, nie jest większym problemem.

Wokół każdego podobnego wyboru, którego wartość liczy się w miliardach dolarów, muszą pojawiać się wątpliwości. Jednak w przypadku obu już rozstrzygniętych przetargów wątpliwości jest zdecydowanie zbyt wiele i dotyczą spraw absolutnie fundamentalnych, w tym takich jak dysponowanie przez Polskę kodami źródłowymi do systemów kupowanej broni, bez których pozostaje ona faktycznie w dyspozycji kraju sprzedającego i może być przez niego unieszkodliwiona.

W przypadku przetargu śmigłowcowego wybuchła już głośna awantura, a przedstawiciele pokonanych koncernów nieoficjalnie sugerują, że można się spodziewać kroków prawnych. W przypadku przetargu na system antyrakietowy jest nieco ciszej, ale specjalistyczne portale pełne są bardzo ostrych ocen i wytykają ofercie Raytheona rozliczne braki.

Nie chcę tu wyliczać konkretnych uwag, pojawiających się w obu przypadkach. Nie chodzi o to, żeby zagłębiać się w sprawy techniczne. Kto chce, bez trudu znajdzie je w sieci, a zapewniam, że są to zastrzeżenia, od których włosy stają na głowie dęba. Na przykład o systemie antyrakietowym Raytheona w zasadzie wszyscy fachowcy mówią, że nie ochroni on nas przed nadlatującymi z Obwodu Kaliningradzkiego rakietami Iskander. Odmiennego zdania są przedstawiciele MON, którzy powołują się jedynie na „komputerowe symulacje”.

Chodzi tu jednak o ogólnie niewesoły obraz całości. Wygląda bowiem na to, że Polska do tego stopnia stała się tylko przedmiotem międzynarodowej gry, że musi poświęcać swoje bezpieczeństwo i ciężkie pieniądze, aby po kolei zaspokajać apetyty sojuszników. Co do których lojalności możemy mieć zresztą coraz poważniejsze wątpliwości.

Początkiem sekwencji była nieformalna (czyli wyprzedzająca oficjalne rozstrzygnięcie przetargu) decyzja o zakupie systemu obrony przeciwrakietowej produkcji koncernu Raytheon. Za takim rozstrzygnięciem przetargu stało dość absurdalne założenie, że umieszczenie na polskiej ziemi amerykańskiej technologii (bardzo już wiekowej i właściwie przestarzałej oraz prawdopodobnie doskonale rozpoznanej przez przeciwnika) sprawi, iż sojusznicy chętniej przyjdą nam z pomocą w razie potrzeby. Dlaczego miałoby to tak działać, właściwie nie wiadomo. Wygląda to na solidną porcję polskiego wishful thinking. Nie widać żadnego racjonalnego powodu, dla którego sprzedający mieliby szczególnie chronić to, co nam sprzedali, wziąwszy już za to pieniądze.

Do pierwszego elementu układanki doszły następne: francuski i prawdopodobnie niemiecki. Jako że motywacja jest bardziej polityczna niż merytoryczna, francuski producent wykorzystał okazję, aby sprzedać Polsce produkt relatywnie słaby. To całkiem logiczne: jeżeli ma się politycznie zapewniony kontrakt, to nie warto się w jego przypadku starać, ale upchnąć frajerowi to, co trudno byłoby sprzedać gdzie indziej. Taka zasada wydaje się obowiązywać w obu dotąd rozstrzygniętych postępowaniach. Nie znaczy to oczywiście, że kupiliśmy szmelc, ale że inne opcje mogłyby być lepsze. To samo dotyczy systemu Raytheona.

W przypadku kontraktu śmigłowcowego ogromne wątpliwości budzi kwestia budowy maszyn w Polsce. Nie jest to jedynie – jak się często myśli – kwestia miejsc pracy, choć i to jest istotne, a obaj konkurenci Airbusa pod tym względem biją go na głowę. To również kwestia zapewnienia Polsce zdolności do szybkiego wzmocnienia mocy produkcyjnych w wypadku zagrożenia, do przeprowadzania części napraw sprzętu bez konieczności oczekiwania na części od sprzedającego i oczywiście znajomości technologii. Zwycięzca przetargu pod tymi względami wypada najgorzej i co do tego akurat nie ma najmniejszych wątpliwości. My zaś zawsze powinniśmy mieć w tyle głowy pytanie, czy kraj producenta w razie konfliktu zbrojnego z udziałem Polski aby na pewno postawi nasze zdolności bojowe na pierwszym miejscu. W przypadku Francji mam ogromne wątpliwości.

Jak zatem powinniśmy byli się zachować? Nie ma tutaj prostej odpowiedzi, ponieważ sytuacja z kontraktami zbrojeniowymi jest pochodną prowadzonej przez lata polityki zagranicznej. Nie da się jej naprawić w ciągu miesiąca. Gdyby jednak była to polityka bardziej suwerenna, nasze pole wyboru byłoby większe. Nasi partnerzy nie mieliby wątpliwości, że – po pierwsze – ich oferta musi być autentycznie dopracowana, bo Polacy nie kupią paciorków. A tak to niestety obecnie wygląda. Po drugie – rozumieliby, że Polska dba przede wszystkim o swoje bezpieczeństwo i nie ma obowiązku zaspokajać po równo każdego z sojuszników. Jeżeli Francuzi nie mieliby dostać żadnego kontraktu – trudno. Widocznie nie zaoferowali tym razem wystarczająco dobrych warunków. Nasi partnerzy nie powinni być zaskoczeni takimi decyzjami, bo w swoich armiach preferują w naturalny sposób sprzęt produkowany u nich lub przez firmy powiązane kapitałowo z poszczególnymi państwami. Francja nie kupiłaby nigdy od Niemców niemieckiego sprzętu tylko po to, żeby przypodobać się Berlinowi.

Niemcy nie kupiliby amerykańskich rakiet jedynie dla podlizania się Waszyngtonowi. Amerykanie nie zakontraktowaliby francuskich śmigłowców na takich zasadach jak my, bo zgodnie z obowiązującymi u nich przepisami kupowany sprzęt musi być produkowany na amerykańskiej ziemi.

Niestety, Polska działa odmiennie, a konsekwencje takiego stanu rzeczy są daleko idące. W brutalnej grze pomiędzy państwami nie ma sentymentów. Kto pozwala się wykorzystywać, jest wykorzystywany i wykorzystywany będzie. Kto sam sprowadza się do statusu kolonii, gdzie każdy z kolonistów może hasać, grabić, łupić i jeszcze spotyka się z wiernopoddańczymi gestami – tak właśnie będzie traktowany: jak kolonialny bantustan. Sprawa przetargów zbrojeniowych nie jest tutaj ani początkiem, ani faktem decydującym, choć na pewno bardzo wzmacnia takie właśnie postrzeganie naszego państwa. Jest po prostu logiczną konsekwencją pozycji, w jakiej sami się ustawiliśmy począwszy od 2007 roku. I kolejnym rozdziałem w tej smutnej historii. Tym bardziej niepokojącym, że nie chodzi tutaj o zabaweczkę w rodzaju Pendolino (to również klasyczny przykład), ale o nasze bezpieczeństwo.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.