Cicho sza! Ani słowa o polityce! Tylko dlaczego Św. Anna z Faras nie może być warszawską Mona Lisą?

fot. wPolityce.pl/Jerzy Wiktor
fot. wPolityce.pl/Jerzy Wiktor

W święta należy się chwila wytchnienia. A więc cicho sza! Ani słowa o polityce. Choć tak zupełnie się nie da…

Wymyśliłem, że zacznę od… kolejek. A to jednak temat - nie tylko z historycznego punktu widzenia - jak najbardziej polityczny. Czy zgadną Państwo, kiedy ostatni raz stałem w kolejce?

Jeśli ktoś przewinie ten tekst do końca i spojrzy na krótką notkę biograficzną autora, ze szczególnym wskazaniem na datę urodzenia, pewnie pomyśli o zamierzchłych czasach PRL. Wtedy to były kolejki - po mięso, cukier, wybuchowe telewizory „Rubin”, paździerzowe meblościanki, pralki „Frania”, łóżka chowane do szafy i generalnie wszystko, co nie było octem i musztardą.

Jednak nie te kolejki śnią mi się po nocach. Komunistyczne ogonki konsekwentnie kontestowałem. Rezygnowałem ze wszystkiego, co musiało zostać okupione upokarzającą kolejkową procedurą. Kto pamięta tamte czasy, wie o czym mówię.

Paradoksalnie, po raz pierwszy kolejki boleśnie dotknęły mnie dopiero po 1989 r. Były to kolejki do ambasad. Każdy mógł już mieć paszport w kieszeni, świat - do tej pory zamknięty żelazną kurtyną - niby stał otworem, ale do szczęścia brakowało wiz.

Pamiętam jak wystawałem długimi godzinami, choćby po wizę francuską. Odbywało się to na trawniku przed starą siedzibą placówki przy ul. Pięknej w Warszawie, vis-à-vis niemniej oblężonej ambasady kanadyjskiej i o rzut paszportem od poddanej kompletnej okupacji ambasady USA.

Potem przez długie lata miałem spokój z kolejkami. Do momentu, kiedy postanowiłem zobaczyć polski Lwów na Ukrainie. W drodze powrotnej utknąłem w gigantycznej kolejce przygranicznych „mrówek”. Gatunek ten ruchem wahadłowym przemieszczał się przez granicę, by kilka razy na dzień przemycić przez nią papierosy. Z Ukrainy, gdzie wyroby tytoniowe były tańsze niż u nas - do Polski. Proceder ten nie wymagał większego wysiłku, bo sklepy z papierosami po ukraińskiej stronie stały rzędem tuż przy granicy, a z kolei po polskiej stronie, tuż za przejściem „mrówki” mogły skasować dzienny utarg u dyżurnych pośredników.

Utrapieniem było to, że chętnych do prostego zarobku było tak wielu, iż powodowało to gigantyczne korki na przejściu granicznym. W takim „mrowisku” zostałem uwięziony na kilkanaście godzin, niemal stratowany, a do tego wyśmiany, gdyż nie miałem ze sobą ani jednego papierosa. Głupi jakiś, czy co?

Traumatyczne kolejkowe przeżycie miałem też w zupełnie współczesnej epoce tuskowo-kopaczowej. I tu robi się zupełnie politycznie! Niedawno stałem w najbardziej upodlającej kolejce w moim życiu. Była to kolejka do warszawskiej przychodni, gdzie musiałem zapisać się na rehabilitację kręgosłupa. Obyło się bez listy społecznej, ale „walka o ogień” trwała jakieś 4-5 godzin. Dziękuję ci, doktor Ewo Kopacz, dawna minister zdrowia, a dziś premier RP, że nie musiałem w tej kolejce spędzić całej nocy! Jednak jest jakiś postęp od czasu wystawania w PRL po meblościanki…

Po tym przydługim wstępie, zbliżam się do sedna, by stwierdzić, że są jednak we współczesnej Polsce kolejki, które mogą napawać, jeśli nie dumą, to choćby uczuciem pewnej satysfakcji.

W tym kontekście wymienię dwie znamienne kolejki, w których ostatnio miałam zaszczyt wystawać. Pierwsza to przedświąteczna kolejka do konfesjonału. Tak to jest, gdy przyjemności duchowe odkłada się na ostatnią chwilę. Druga - do której zmierzam od początku tego tekstu! - to kolejka w warszawskim Muzeum Narodowym.

Zawijany ogonek po bilety do przybytku kultury! Jest weekend, świeci słońce - przynajmniej wtedy świeciło - a ludzie stoją, by zobaczyć jakieś obrazy, dzieła sztuki, artystyczne pamiątki minionych wieków.

Kulturalnym wabikiem - który podziałał również i na mnie - była w ten piękny dzień niedawno otwarta wystawa Olgi Boznańskiej. Tym bardziej atrakcyjna, że obrazom wyśmienitej artystki towarzyszą dzieła światowej sztuki, które były dla niej inspiracją i natchnieniem. Niebywała gratka zobaczyć w Warszawie płótna Diego Velázqueza, Édouarda Maneta, czy Jamesa Whistlera.

Ale prawdziwego olśnienia doznałem w obejrzanej niejako przy okazji, choć sposobiłem się ku temu od dawna - Galerii Faras. Wspaniałe freski w nowej, współczesnej odsłonie! Muzeum Narodowe udostępniło zwiedzającym unikatowe zbiory (pochodzące z wykopalisk prowadzonych w latach 60-tych ubiegłego wieku w Dolinie Nilu przez polskich archeologów, z prof. Kazimierzem Michałowskim na czele) w nowoczesnej oprawie. Inscenizacji, odtwarzającej klimat starożytnej chrześcijańskiej świątyni, towarzyszą multimedia, w tym film w technologii 3D.

Cała galeria jest zjawiskowa, ale absolutnie zauroczyłem się freskiem Św. Anny - toż to warszawska Mona Lisa!

fot. wPolityce.pl/Jerzy Wiktor
fot. wPolityce.pl/Jerzy Wiktor

Zastanawiam się dlaczego nikt do tej pory nie wpadł na pomysł, by wspaniały nubijski fresk (który posiadamy, tak jak inne eksponaty z Faras, dzięki międzynarodowej akcji badawczej, przeprowadzonej w porozumieniu z władzami Sudanu) stał się wizytówką Warszawy.

Gdyby takie dzieło (te wspaniałe oczy!) znajdowało się w posiadaniu innej europejskiej stolicy, stanowiłoby ikonę kultury powielaną w milionach egzemplarzy - na plakatach, kubkach,T-shirtach i czym tam jeszcze.

Warszawska Św. Anna z Faras pozostaje - w szerokim odbiorze - niemal zupełnie anonimowa, podczas gdy na świecie lansuje się markę Polski za pomocą stylizowanych latawców i nakręcanych „łowickich” bączków.

Czy komuś odbiła stojąca nieopodal Muzeum Narodowego sztuczna palma? A może decydentom, odpowiedzialnym za promocję polskiej stolicy, horyzont przesłania genderowa tęcza okupująca Plac Zbawiciela?

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych