Sędzia Łączewski. Studium przypadku. "Kumuluje się w nim złożoność patologii polskiego systemu sprawiedliwości"

Fot. PAP/Szymański
Fot. PAP/Szymański

Zafascynowała mnie postać sędziego Łączewskiego, który orzekał w sprawie przeciwko Mariuszowi Kamińskiemu. W działaniach tego młodego prawnika, od siedmiu lat prowadzącego rozprawy już nie jako asesor, ale pełnoprawny sędzia, kumuluje się złożoność patologii polskiego systemu sprawiedliwości.

Przy czym przypadek sędziego Łączewskiego nie jest wcale tak prosty, jak chcieliby niektórzy. To nie jest sędzia, który tkwi w jakimś układzie i – to już moja spekulacja i intuicja, jak większość rozważań w tym tekście – po prostu przyjmuje polecenia przez telefon jak sędzia Milewski. Można zresztą założyć, że w rejonowym sądzie w stolicy nie ma takiej potrzeby. Jeśli trzeba przekazać jakąś sugestię z kręgów władzy wykonawczej, można to zrobić w inny sposób.

W tekstach na temat sędziego Łączewskiego przypominano, że to on zdecydował o przedłużeniu śledztwa w sprawie cywilnego wątku katastrofy smoleńskiej oraz to on rozpatrywał zażalenie m.in. Jana Pawlickiego na zatrzymanie przez policję w siedzibie PKW. On był autorem kapitalnego podsumowania działań policji zdaniem: „Procesy intelektualne policjantów nie nadążały za wydarzeniami”.

Orzeczenie było korzystne dla Pawlickiego. Przypominano także, że to sędzia Łączewski wydał oryginalny, utrzymany w amerykańskim stylu wyrok na kibiców za antysemickie okrzyki. Poza pracami społecznymi skierował ich na obowiązkowy seans filmu „Cud purymowy” Izabeli Cywińskiej. I to także charakterystyczne: jaki film i czyj. To wiele mówi o światopoglądzie sędziego. Inna sprawa, że być może pan sędzia naoglądał się za dużo Kubricka: przymusowy seans filmu, pokazującego skumulowaną agresję, był częścią terapii zafundowanej głównemu bohaterowi.

Skupiano się również na młodym wieku sędziego. Pojawiła się opinia jego obrońców, że skoro jest młody, to nie zahaczył już o Peerel, więc myśli po nowemu. Z czym więc tu mamy do czynienia?

Po pierwsze – młody wiek. U sędziego powinno się liczyć to, co formalnie nazywa się doświadczeniem życiowym. To oczywiście kwestia niemierzalna, ale nietrudno zrozumieć, co się na nie składa. Sędzia zbyt młody, aby przejść przez różne życiowe sytuacje oraz niemający odpowiedniego bagażu orzeczeń w sprawach najpierw błahych, a potem coraz trudniejszych, w sprawach naprawdę skomplikowanych będzie miał tendencję do orzekania wyłącznie w ramach sztywnej litery prawa, a przecież przepisy dają sędziemu nie tylko pole manewru, lecz także swobodę interpretacji dowodów i zeznań. Jest coś w oczywisty sposób niestosownego w sytuacji, gdy osoba 50-letnia z bogatym politycznym, a wcześniej opozycyjnym życiorysem, staje przed obliczem trzydziestoparoletniego sędziego, którego życiowe doświadczenie jest zapewne kilkakrotnie uboższe.

Sędzia nie może zatem pojąć pewnych komplikacji, jakie składały się na rozpatrywaną sytuację. Patrzy na nią jedynie przez pryzmat kodeksu, a nie realnego życia. I to bardzo nidobrze. A nie jest to sytuacja wyjątkowa. W wielu sprawach o wyraźnym politycznym podłożu orzekali już w I instancji sędziowie, których wiek musiał podawać w wątpliwość odpowiedni bagaż wspomnianego życiowego doświadczenia.

Po drugie – młody wiek wcale nie oznacza, że sędzia jest wolny od peerelowskiego sposobu myślenia. Środowisko sędziowskie – warto to przy każdej okazji przypominać – nie przeszło po 1989 roku żadnej weryfikacji. Nietrudno zatem zrozumieć, że znaczna część sędziów, którzy otrzymali nominacje już po upadku komunizmu, gładko przejęła obyczaje i sposób myślenia starszych kolegów. Nie ma w tym żadnej sensacji, to normalny mechanizm środowiskowej koopotacji, któremu zawsze podlegają ludzie o słabszych charakterach, a takich jest większość. Zresztą czasem nie jest to kwestia charakteru, ale rozmaitych nacisków. Właśnie z powodu tego mechanizmu, aby niektóre instytucje działały prawidłowo, nie da się ich reformować, ale trzeba po prostu zbudować od nowa. (Tak jest, nawiasem mówiąc, w dużej części między innymi z polską policją.) Po trzecie – fajność w tym sensie, jaki temu określeniu nadał Rafał Ziemkiewicz, pisząc o fajnopolakach. To nie jest do końca źle, bo elementem tej postawy jest między innymi takie prowadzenie rozpraw i takie uzasadnianie wyroków, aby dotrzeć do szerszej publiczności. Pachnie to trochę amerykańską manierą sędziowską, która przecież funkcjonuje w całkiem innym systemie prawnym i innych warunkach społecznych oraz politycznych, ale może nie jest kompletnie niekompatybilna z rzeczywistością polską.

Rzecz w tym, że młodego i fajnego sędziego może łatwo ponieść. „Zobaczcie, jaki jestem fajny i nowoczesny. To sprawia, że się niczego i nikogo nie boję (pożądana cecha u sędziego), ale też mam gdzieś kontekst sprawy, w której orzekam. Mówicie, że nie skażę wiceszefa największej partii opozycyjnej na drakońską karę w stosunku do przewinienia? Mówicie, że inny sędzia orzekł w tej samej w sumie sprawie całkiem odwrotnie? Wasz problem. Zobaczycie, że dla mnie to nie kłopot”.

Po piąte – młodzi, ambitni sędziowie mają w sobie pewien rodzaj dezynwoltury, która każe im ostentacyjnie okazywać lekceważenie dla wszelkich innych względów poza literą kodeksu. Mają też w sobie pychę, którą daje pozycja sędziego w Polsce. Ogłoszenie wyroku celebrują jak kazanie kapłana prawa. Znać w tym z trudem ukrywane poczucie wyższości. Proszę obejrzeć – jest dostępne w sieci – w jakim tonie sędzia Łączewski odczytywał uzasadnienie wyroku w sprawie zażalenia na zatrzymanie dziennikarzy w PKW.

Na pychę składa się wiele czynników. Niezawisłość podniesiona do absurdalnego poziomu i do rangi dogmatu. Przeświadczenie, że należy się do kasty wybranych, praktycznie wyjętej spod reguł obowiązujących wszystkich. Immunitet rozciągający się także na najzwyklejsze wykroczenia. Odpowiedzialność dyscyplinarna kontrolowana przez kolegów.

Wszelkie podejmowane dotąd próby wprowadzenia jakiegokolwiek systematycznego rozliczania sędziów spotykały się z gigantycznym jazgotem ze strony tego środowiska, które twierdziło, że to zamach na demokrację. Co oczywiście jest bzdurą, bo jeśli coś narusza istotę demokracji, to obecna pozycja sędziów.

Jeśli zatem wyrok w sprawie Mariusza Kamińskiego upadnie w apelacji, nie obciąży to w żaden sposób konta sędziego Łączewskiego, ponieważ nie istnieje mechanizm, który nakładałby na sędziów jakąkolwiek odpowiedzialność za orzeczenia podważone następnie w II instancji. A przecież takie orzeczenie sądu apelacyjnego oznacza niemal zawsze błędy w instancji I. A więc – błędy sędziego. Po piąte – owa dezynwoltura jest ukierunkowana. Nie wszystko i nie każdego można lekceważyć. Na tłiterowym tajmlajnie naszego bohatera czytamy w tonie krytycznym i o „pewnej partii”, i o tym, że groźbą jest źle pojmowany patriotyzm. Trudno się zorientować, jak tłiterowe wywody sędziego Łączewskiego mają się do wymogu apolityczności sędziego. We mnie budzą poważne wątpliwości co do tego, czy jest on w stanie podchodzić do spraw zanurzonych w polityce bez uprzedzeń. A taką sprawą była bez wątpienia sprawa Mariusza Kamińskiego.

Jak zatem mogły wyglądać kulisy wydania takiego, a nie innego wyroku? To oczywiście tylko spekulacje. Trudno jednak uznać, że sędzia Łączewski nie zdawał sobie sprawy z tego, że orzeka w sprawie stricte politycznej oraz z tego, że 10-letni zakaz sprawowania funkcji publicznych dla Kamińskiego musi być odczytywany jako złośliwa szykana wobec czynnego polityka. Chcąc nie chcąc, sędzia wszedł w ten sposób w sferę czysto już polityczną, bo gdyby wyrok został podtrzymany, oznaczałoby to między innymi, że po ewentualnym przejściu władzy przez obecną opozycję skazany nie mógłby zająć ani stanowiska ministerialnego, ani pokierować ponownie CBA. Sędzia ustawił się zatem w roli funkcjonalnego sojusznika rządzących i – powtarzam – musiał sobie z tego doskonale zadawać sprawę.

Nie zakładam jednak, żeby wyrok – jak chcą niektórzy – zapadał wprost pod czyjeś dyktando. To tak nie działa, bo nie musi. Wystarczy kilka dość prostych kroków. Najpierw wybrać do sprawy sędziego o odpowiednim charakterze i profilu orzekania. Choć formalnie rzecz biorąc sprawy są przydzielane w kolejności spływania do wydziału, manipulacja kolejką akt jest banalnie prosta.

Potem wskazanych jest kilka swobodnych rozmów – z przewodniczącym wydziału, z prezesem sądu, bez żadnych konkretów ani nakazów. Ot, na zasadzie: „Wie pan, w tej sprawie to trzeba się szczególnie przyjrzeć. Aspekt prewencji ogólnej jest tu wyjątkowo ważny, rozumie pan”.

I to właściwie wystarczy. Pojętny sędzia o słusznym podejściu do rzeczywistości politycznej i swojego fachu w lot uchwyci, co jest w danym momencie potrzebne. Wyrok spełni oczekiwania.

Co można z tym wszystkim zrobić? Chyba niewiele. Polskie sądownictwo wbrew pozorom tkwi tak głęboko w przeszłości, sędziowie na najwyższych szczeblach są w niej tak mocno unurzani, a zarazem większość młodszych sędziów uprawia tak doskonałą mimikrę, że bez głębokiej zmiany, a właściwie zbudowania systemu na nowo, nic się nie zmieni. A to zadanie przekracza dziś możliwości opozycji, nawet gdyby przez całą kadencję miała mieć większość bezwzględną.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych