Leszek Sosnowski: Oby nie powtórzyła się historia z kampanii wyborczej w 2010

Fot. PAP/T.Gzell
Fot. PAP/T.Gzell

Cieszy mię ten rym: „Polak mądr po szkodzie”;

Lecz jesli prawda i z tego nas zbodzie,

Nową przypowieść Polak sobie kupi,

Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.

(Jan Kochanowski „Pieśń o spustoszeniu Podola”)

Nie ma skuteczniejszej nauki, niż na własnych błędach. Ale tylko wtedy, gdy ktoś chce się uczyć. Nie jest to wbrew pozorom łatwa nauka; wymaga siły wewnętrznej i pewności siebie połączonych z rzadką umiejętnością krytycznego spojrzenia na swoje dokonania. Popełnione pięć lat temu przez prawicę błędy w kampanii prezydenckiej owocują do dziś katastrofalnymi skutkami. Czy zostały wyciągnięte wnioski?

Na ludziach opracowujących kampanię wyborczą spoczywa nieprawdopodobna odpowiedzialność nie tyle w stosunku do nich samych, co do całej Ojczyzny. Pytanie – czy mają tego świadomość? Czy naprawdę rozumieją jaki ciężar biorą na swoje barki? I najważniejsze: czy są w stanie go udźwignąć? Ostateczną odpowiedź daje niestety dopiero czas, dał ją też po wyborach pięć lat temu: zdecydowanie negatywną. Gorzej nawet: oskarżycielską – choć nikt niestety do dziś nie został ukarany. Dokonała się wówczas haniebna zdrada, miał miejsce podły podstęp. To był największy sukces piątej kolumny wśród prawicowych środowisk nie tylko w XXI w. Logicznie rozumując Jarosław Kaczyński przy ówczesnych nastrojach nie miał prawa przegrać (choć sondażami manipulowano równie intensywnie, jak i teraz). Przegrać tamte wybory – i to z kontrkandydatem o zerowych właściwościach – było naprawdę sztuką. Ta sztuka niestety się udała.

Mądre przysłowie mówi, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. I udało mu się posłać. Ci, którzy zdecydowali, że szefową kampanii wyborczej i to posiadającą praktycznie nieograniczone prerogatywy, będzie Joanna Grażyna Kluzik-Rostkowska albo nie mieli rozumu w głowie, albo należeli właśnie do piątej kolumny w PiS-ie. Nie daj Boże, aby ktoś z tamtych ludzi znalazł się w sztabie wyborczym Andrzeja Dudy. Jeden z polityków Prawa i Sprawiedliwości twierdził wówczas nawet (w „Rzeczpospolitej”), że „Jarosław Kaczyński może wygrać wybory w dużej mierze dzięki niej. Lewicowi wyborcy mogliby głosować nie tyle na Kaczyńskiego, ile na Kluzik-Rostkowską, jako szefową jego kancelarii”. Tak deprecjonowano Jarosława Kaczyńskiego we własnych szeregach… Ba! rozważano wówczas nawet opcję przydzielenia tej „opatrznościowej” damie bardzo ważnej funkcji w szeregach partii i to jeszcze przed końcem wyborów. Od tego już Opatrzność uchroniła.

Kobieta, która wcześniej jawnie wypowiadała się m.in. za szybkim wprowadzeniem in vitro oraz tzw. małżeństw między homoseksualistami dostała nagle potężną władzę do ręki w środowisku ludzi o poglądach całkowicie odmiennych od jej zapatrywań. Od razu też śmiało z tej władzy korzystała. Zdrajcy, którzy ją tak wysoko wynieśli, bardzo się spieszyli, chcieli bowiem wykorzystać normalny w takiej sytuacji moment chaosu w partii oraz podłamanie psychiczne pogrążonego w ciężkiej żałobie Jarosława Kaczyńskiego. Zaledwie w 16 dni po Tragedii Smoleńskiej „posłana przez diabła baba” zajęła fotel szefowej sztabu wyborczego. Wyćwiczona w kamuflażu, wymyśliła (lub raczej jej wymyślono) świetny trik, który miał doprowadzić do – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – wygaszenia jej „podopiecznego”, czyli brata poległego Prezydenta i zarazem naturalnego kandydata na jego miejsce.

Na wiosnę 2005 r. zdecydowano, że najważniejsza jest walka o pozytywny wizerunek kandydata PiS-u. Bo wcześniej wizerunek ten był jakoby bardzo negatywny, należało więc to naprawić. Co miało oznaczało pojęcie „pozytywny”, nikt dokładnie nie wiedział – określała to osobiście i dyktatorsko szefowa sztabu wyborczego; jeśli jej ktoś doradzał, to zakulisowo i z obozu przeciwnika. Tak wynika w każdym razie z analizy przebiegu i efektów całej kampanii.

Kandydat musi mieć dobre relacje z mediami – stwierdziła szefowa. Takie założenie z pozoru wydaje się logiczne. Chodziło oczywiście o media głównego nurtu, bo niby tylko te liczyły się i liczą. Rzecz w tym, że posiadanie dobrych relacji z tymi mediami wiązało się z prowadzeniem kampanii grzecznej i defensywnej, przede wszystkim zaś – jak diabeł święconej wody – należało unikać „mieszania” Tragedii Smoleńskiej do strategii wyborczej. Tak więc jakiekolwiek wspominanie 10 kwietnia 2005 r. zostało wszystkim przez Kluzik-Rostkowską tak surowo zakazane i tak skrupulatnie przestrzegane, że nawet najbardziej poszkodowany, czyli sam kandydat, milczał na ten temat.

Piąta kolumna pograła tutaj na mocno przerośniętych wyobrażeniach prawicowych polityków na temat szlachetności postępowania w grze wyborczej; należało grać fair, nie wykorzystywać przewagi, jaką dawało nieszczęście, stwarzać na starcie równe szanse i tym podobne banialuki. Lewackie media wykazywały każdą rysę na szlachetności prawicowej kampanii, przy czym to, co po prawej stronie było jakoby niegodne, u nich stawało się cnotą, bo oni przecież za kryształowych się nie uznają. Za skutecznych – tak, zwycięskich – oczywiście, ale kryształowi być nie chcą. Bo kryształ łatwo rozbić, to raz, a po drugie mało kogo satysfakcjonuje kryształowość, od polityki ludzie oczekują w końcu skuteczności!

Prawda zaś była wówczas taka, że właśnie przywołanie sprawy smoleńskiej, domaganie się od razu zwrotu Tupolewa, czarnej skrzynki, wskazanie palcem tych, którzy wynoszą korzyści z katastrofy, czyli całego obozu Platformy, zasugerowanie tego, co dziś staje się oczywiste: że to był zamach – wystarczyłoby do odniesienia druzgocącego zwycięstwa. Ale sztab wyborczy jakby nie chciał tego pojąć. No, bo jakże to – pytali retorycznie – na trumnach mamy wjeżdżać do Belwederu? To takie nieszlachetne, nieetyczne! Odwołanie się do Tragedii Smoleńskie miało jakoby bardzo szkodzić pozytywnemu wizerunkowi kandydata prawicy. Niejeden na to się nabrał.

Wielu ludzi przecierało wtedy oczy ze zdumienia słysząc tę argumentację i doświadczając strategii sztabu wyborczego PiS-u. Jeżeli trumny naszych poległych rodaków rzeczywiście mają milczeć – rozumowano – to znaczy, że rezygnujemy z wszelkich odwołań do przeszłości dawniejszej, najdawniejszej, ale i tej najnowszej. To znaczy, że rezygnujemy z narodowej pamięci, a w konsekwencji i własnej tożsamości. Żaden człowiek nie jest bowiem wieczny i w związku z tym, mówiąc w przenośni, to właśnie trumny tworzą historię. Zatem przybity nieszczęściem Jarosław Kaczyński na trumnach do Belwederu nie wjechał, ale Bronisław Maria Komorowski – jak najbardziej. To właśnie jego tak wysoko wyniosła katastrofa smoleńska, nic innego tylko to (oraz układy z tym związane rzecz jasna). W normalnych warunkach nigdy nikomu nie przyszłoby do głowy proponować go na kandydata na prezydenta.

Jaki był sens udawania, że pod Smoleńskiem nic podejrzanego się nie stało? Ot, tragiczna katastrofa lotnicza, jakich w świecie niemało… Czemuż niestosowne byłoby pokazanie ogromu nieszczęścia, w jakim pogrążył się kandydat prawicy? Było to jak najbardziej stosowne i pozytywne, i musiałoby wywołać podziw, że tak przyciśnięty bólem człowiek znajduje jednak w sobie siłę, by poświęcić się całkowicie Ojczyźnie. Kandydat w świetle tragedii budziłaby również współczucie, to oczywiste, ale nie należy lękać się okazywania współczucia! Współczucie to nic wstydliwego, to nie wyraz słabości. To uczucie szlachetne i piękne, a także głęboko chrześcijańskie – tym samym więc nie do przyjęcia dla osoby, która już niebawem, jako minister oświaty z ramienia PO miała wszelkimi siłami zacząć wpychać do narodowej oświaty ideologię gender… Czyż nie należało poprosić o udział w kampanii wyborczej córki poległego Prezydenta, Martę? Budziła jeszcze większe współczucie niż jej stryj. Mimo ogromu bólu, jakiego doświadczała, wcale nie była temu przeciwna, były już nawet takie plany, które nagle ucięto jak nożem. Gdziekolwiek bowiem zjawiała się Marta Kaczyńska, nieraz jeszcze ze łzami w oczach, nie musiała wiele mówić; sama jej osoba stanowiła świadectwo.

Niestety straszna ofiara smoleńska poszła w 2010 r. na marne. Gorzej: doraźnie wywindowała tych, u których katastrofa zapewne wywołała skrytą radość.

Szemrano przeciwko metodom i koncepcjom Kluzik-Rostkowskiej, ale głośno nikt nic nie chciał powiedzieć, gdyż każda tak próba oznaczała skazanie na miano rozbijacza wspólnych szeregów. Co ciekawe, delikwentowi epitet taki przyklejały w pierwszej kolejności media antypisowskie – w tym momencie głęboko „zatroskane” tym, co się w tej partii wyprawia. Każde zdanie kogokolwiek z prawicy na jotę choćby odbiegające od strategii „baby posłanej przez diabła” wywoływało natychmiast w mediach mętnego nurtu (w który weszła już wówczas TVP) „głębokie zatroskanie” tym, co dzieje się z PiS-em, stanowiło znakomity pretekst do podkreślania słabości prawicy. Takie demagogiczne i faryzejskie chwyty stosowane są w stosunku do prawej strony sceny politycznej zresztą cały czas. W stosunku do Kościoła podobnie; szczególnie gazeta wiadomo jaka celuje w trosce o nasze dusze i zbawienie, gdy np. nie akceptujemy postawy i postępowania ks. Lemańskiego albo gdy biskupi występują przeciwko uznawaniu związków homoseksualnych za małżeństwa.

Prawda jest taka – gdy nagle zaczynamy mieć dobre relacje z mediami mętnego nurtu, należy natychmiast bić na alarm! Potraktować bezwzględnie jako bardzo poważny sygnał ostrzegawczy. To bowiem ewidentny dowód, że coś źle robimy, źle oceniamy, złe metody stosujemy. Nie wolno zapominać, że to co dla nas złe, to dla nich jest dobre, i odwrotnie – niemal we wszystkich dziedzinach życia. Te media nie przestają być naszym wrogiem ani na chwilę, a dobre relacje z wrogiem – zwłaszcza w okresie przedwyborczym – oznaczają naszą klęskę, bo oznaczają nasze wielkie ustępstwa. Skąd mniemanie, że oni nagle się zmienili i nie pracują już dla obozu rządzącego, że z dnia na dzień stali się obiektywni? Fakt, że wróg z nami miło rozmawia, a nawet udaje zatroskanego naszymi problemami, świadczy tylko o jego cwaniactwie i ma na celu osłabienie naszej ofensywy. Trzeba bowiem w końcu zrozumieć, że dla tych, którzy mogą głosować na prawicę, pozytywnym na pewno nie będzie to, co akceptują lewackie media.

Dla ludzi, którzy mają totalnie dosyć platformianych rządów, pozytywny jest ten, kto podejmuje z nimi zdecydowaną walkę, nie idzie na żadne układy, nie podlizuje się ich mediom. Trzeba być przeciwnikiem w pełnym znaczeniu tego słowa. Głośno wołającym przeciwnikiem. Trzeba być wojownikiem. Każda połajanka w mediach mętnego nurtu, to plus dla kandydata prawicy. Wierni wyznawcy mediów mętnego nurtu i tak nie zagłosują na prawicowca, choćby ten nie wiem jak grzeczny był. Jeśli nie obecny Dobrodziej z Belwederu, to Ogórek lub pozostała mizeria będą ich faworytami, nigdy Andrzej Duda.

Ludzie oczekują walnięcia pięścią w stół. Czekają na atak na media mętnego nurtu, a zwłaszcza na telewizję i radio publiczne, totalnie zawłaszczone przez obóz władzy. Podlizywanie się ich dziennikarzom, strojenie do nich miłych min, to fałszywa droga. Tą drogą PiS kroczył właśnie pięć lat temu. Dokąd zaszedł, każdy wie.

Mediów nie wolno się bać. Czas podjąć z nimi walkę, ponieważ są mocnym elementem systemu, układu, który zdominował naszą scenę polityczną, nasze życie społeczne. Osoby odpowiedzialne za relacje z mediami w kampanii wyborczej nie powinny szukać sposobu na wepchanie się gdzieś do studia, gdzie później „pisiora” zbesztają, zakrzyczą, przerwą w połowie każdego zdania. Obsługa medialnej kampanii wyborczej powinna dostarczać kandydatowi PiS i wszystkim, którzy go wspierają, argumentów oraz dowodów na zakłamanie mętnych mediów, na ich służalczość wobec właścicieli, wobec zdrajców Ojczyzny. Jak jest sens pchać się na szkło do pewnej słynnej, podstarzałej blondyny, lewackiej specjalistki w pyskówce? Najwyższy czas odpuścić sobie takie zabiegi, a zająć się rzucaniem prawdy prosto w twarz. Że mętny nurt to przemilczy? Początkowo na pewno, ale na dłuższą metę stanie się to dla jego odbiorców podejrzane. Poza tym są jeszcze media prawicowe, znacznie silniejsze niż pięć lat temu, jest internet, i jeszcze inne metody komunikowania się – nie ma obaw – wiadomości się rozejdą. Niech oni się tłumaczą, bo mają z czego.

Dosyć strachu przed tymi telewizjami czy gazetami! To walka, a nie układność określi pozytywny wizerunek naszego kandydata. To walka stworzy szansę na zdobycie głosów ludzi, którzy ostatnio nie chodzili na wybory. To sprawa kluczowa. Nie wszyscy, którzy nie głosują, to lemingi, wielu po prostu nie ufa również prawicowemu kandydatowi, nie wierzy, że po ewentualnym zwycięstwie podejmie dalszą, jeszcze trudniejsza walkę. Takich ludzi trzeba przekonać, a nie zrobi się tego dobrymi relacjami z zakłamanymi mediami. Bo zakłamanie tych mediów – znane powszechnie, dużo bardziej rozpoznawalne niż pięć lat temu – spływa jak odór na osoby, które się do nich pchają, a tam na nich plują, szydzą, zagłuszają, stawiają podstępne albo głupie pytania, wekslują uwagę społeczeństwa na jakieś zegarki albo kanapki w Sejmie. Wszystko po to, aby nie mówić o sprawach zasadniczych.

Jaki jest sens uczestniczenia w czymś takim? Pytają już o to miliony Polaków. Jeżeli ktoś nie widzi tej hipokryzji medialnej, nie ma co liczyć na jego głos. Nie koncentrujmy się zatem na smerfach, nie dajmy się w puszczać w jałowe dyskusje, bo czas płynie, ucieka. Jaki jest sens komentowania, zwracania w ogóle uwagi na tyleż agresywne, co idiotyczne i chamskie odzywki takich osobników jak np. Niesiołowski? Psy niech szczekają, a karawana niech jedzie dalej.

Pięć lat temu większość społeczeństwa też nie chciała grzecznego, układnego prezydenta, ale szefowa sztabu wyborczego wszystko uczyniła, by kampanię skierować na pojedynek tzw. pozytywnych wizerunków, a więc w praktyce wizerunków i osobowości bez właściwości, nijakich. Najbardziej nijaki jest właśnie Komorowski, tu nie musi udawać, na tym polu ciężko było z nim wygrać. Tak więc ci, co mieli zagłosować na Komorowskiego, i tak to oczywiście zrobili, wybrali sobie więcej niż tylko grzecznego, bo i posłusznego prezydenta. Ci zaś, którzy rozczarowali się nagłym brakiem wyrazistości i radykalności u Jarosława Kaczyńskiego, stracili nadzieję i po prostu zostali w domu.

Faktycznie jest pewna statyczna grupa, taka część społeczeństwa, która zawsze optuje za układnym, niekonfliktowym kandydatem. Ale jest to obecnie grupa stosunkowo niewielka, mniejsza niż pięć lat temu, bowiem postawy społeczne bardzo się zradykalizowały, a osiem lat platformianych rządów zrobiło swoje; niejeden przejrzał na oczy i zrozumiał, że dobrze mieć ciepłą wodę w kranie, ale to w życiu za mało.

Statyczna grupa wcale nie pragnie zmian, wprost przeciwnie, ewentualne zmiany ją niepokoją. Nasi kandydaci wszakże pięć lat temu, i dziś widzą konieczność poważnych zmian w różnych dziedzinach życia. To nie jest zatem nasz target, mówiąc językiem marketingu. Nie byłoby sensu ścigać się z Komorowskim drugi raz w tej samej konkurencji, tym bardziej, że konkurencja ta przyciąga coraz mniej kibiców.

Pięć lat temu kandydat na prezydenta poruszał się podczas całej kampanii niczym w jakiejś szklanej bani, widoczny, ale całkowicie odizolowany. W tej bani niewiele pewnie słyszał głosów z zewnątrz, a i jego głos był przytłumiony, czasem nawet niezrozumiały (no, bo o co np. chodziło z tym dobrym Gierkiem?). Znalezienie się w szklanej bani grozi każdemu kandydatowi, jeśli nie potrafi (nie chce?) przebić się przez kordon swych bardzo ważnych asystentów, skręcić nagle z ustalonych przed laty tras, pokazać swoje ja. Jeśli nie ma własnych pomysłów w kampanii, jeśli zdaje się tylko na sztab wyborczy. Sztaby te bowiem starają się wszelkimi sposobami, bardzo rygorystycznie przestrzegać rutyny, bo to wydaje się im najbezpieczniejsze. Ten wąski krąg stara się poza tym nie dopuścić nikogo w pobliże kandydata – tak pojmują swoje zadanie. Całkiem opacznie. To oczywiście jest postępowanie bardzo defensywne. Kandydat winien chłonąć społeczeństwo, nie bać się ludzi, ich rad, podpowiedzi, dyskusji, odmiennego zdania – pozbawione improwizacji życie w szklanej bani jest na pewno wygodniejsze, jednak skazanie się na coś takiego z góry eliminuje kandydata jako człowieka otwartego, kontaktowego i bliskiego. Toż nawet papieże od czasów Jana Pawła II robią wszystko, aby nie dać się wtłoczyć do szklanej bani.

Pięć lat temu zamknięty hermetycznie krąg „wtajemniczonych” otoczył Jarosława Kaczyńskiego, bronił pazurami swej genialnej koncepcji, nikt nie miał prawa mieszać się, zakłócać owej, jak się okazało, tragicznej strategii. Strategia – to trudna dyscyplina. Nie można jej opierać tylko na rutynowych działaniach. Dobry strateg reaguje na okoliczności, a te co pięć lat na pewno się zmieniają. Strategia pięć lat temu była genialnie opracowana, była to jednak nie strategia PiS-u, lecz jego wrogów. Nie ułożyła jej oczywiście Kluzik-Rostkowska, była tylko generałem ze starannie przygotowanym planem, który dokładnie zrealizowała, za co też niebawem spotkały ją nagrody i zaszczyty.

Również okoliczności w roku 2015 są inne. Następuje totalne wygaszanie moralności, patriotyzmu, Polski i polskości, gospodarki, mediów publicznych, edukacji etc. Nie miejsce w tym artykule na wyliczanie sposobów i obszarów degradacji naszej Ojczyzny (odsyłam do książki „Wygaszanie Polski”). To nie jest zjawisko nowe, ale pięć lat temu nie występowało aż w takiej skali. Teraz budzi olbrzymie oburzenie. Miliony ludzi oczekują, że kandydat prawicy, kandydat PiS-u będzie wyrazicielem tego oburzenia, że nie będzie trwał w defensywie. Polskość przegrywamy już kilkoma bramkami i jednym ratunkiem jest atak. Potrzebna jest dobra strategia tego ataku.

Andrzej Duda nie potrzebuje już budowania sobie nazwiska, ten etap ma za sobą. Teraz czas na pokazanie oblicza; niekoniecznie rozpromienionego uśmiechem, jak chcą tego mętne media, bo wolnemu Polakowi naprawdę wcale nie jest do śmiechu. Szanse, wielkie szanse ma kandydat mówiący kulturalnie, owszem, ale stanowczo i wyraźnie: NIE! Im donośniejsze będzie to „NIE”, tym szanse większe. Chcielibyśmy zobaczyć u boku Andrzeja Dudy nie tylko partyjnych kolegów, nawet najbardziej zacnych, bo każdy przecież wie, że oni tam i tak muszą być. Kandydat powinien znaleźć się w tłumie ludzi walczących, ludzi kultury, biznesu, sportu, finansów itd. Ale nie celebrytów – na tych już mało kto się nabierze. Nie ma co patrzeć, czy tacy ludzie w stu procentach identyfikują się z PiS-em, czy czasem nie powiedzieli gdzieś coś „nieprawomyślnego”; byle nie byli wrogami. Byle byli szczerymi patriotami. Obawiam się zbyt wielu grzecznych, miłych i nieustannie uśmiechniętych twarzy wokół Andrzeja Dudy. Start w tych wyborach to pójście na wojnę, bowiem obecny układ wyznaje leninowską zasadę, że władzy raz zdobytej nie oddaje się nigdy.

Oburzenie kandydata na to, co się w naszym kraju i z naszym krajem wyprawia, oburzenie równe oburzeniu społecznemu – to gwarancja zwycięstwa. Oczywiście przy założeniu, że wybory będą uczciwe – ale to już temat na inne rozważania.

Leszek Sosnowski

Artykuł ukazał się w miesięczniku „WPIS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Więcej na www.e-wpis.pl


Polecamy najnowsze wydanie tygodnika „wSieci” a w nim m.in Andrzej Rafał Potocki powraca do sprawy służby dziadka Donalda Tuska w Wermachcie i tajemnicy kampanii prezydenckiej sprzed dziesięciu lat.

Z nowym numerem tygodnika również dodatek specjalny „Historia pisana inaczej”, a także w prezencie niezwykła książka, która odmienia życie - „Święta Siostra Faustyna i Boże Miłosierdzie”.

wSieci” - Największy konserwatywny tygodnik opinii w Polsce  w sprzedaży także w formie e-wydania. Szczegóły na: http://www.wsieci.pl/e-wydanie.html.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.