Układ WSI-Komorowski, czyli partnerstwo służbowo-prywatne. "Gdzie się człowiek nie obróci, to tylko ch, d i kamieni kupa…"

fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

W odróżnieniu od lansowanego przez rząd Tuska partnerstwa publiczno-prywatnego, które z samych tylko funduszy na budowę autostrad wyprowadziło lekką ręką 26 miliardów (patrz raport Forbesa), partnerstwo Bronisława Komorowskiego nie jest tak rozgałęzione i liczne. Co nie znaczy, że mniej sprawne. WSI zostały kompletnie rozgromione na kierunku zagranicznym z powodu kosmicznej nieudolności oraz licznych zdrad i ucieczek agentów, za to nabrało wielkiej biegłości w rozkradaniu kraju.

Wiadomo jednak, że możliwości rządu w kręceniu lodów są nieporównanie większe niż prezydenta. W Polsce prezydent może cokolwiek zamieszać w wojsku lub w polityce zagranicznej. W tej ostatniej trudno coś ukręcić, więc zostaje wojsko. W armii zaś Komorowski rozeznanie ma, zarówno wśród ludzi, jak i w interesach. A tu możliwości są pokaźne, co wiemy już od czasów Wokulskiego, który przecież majątek zrobił na wojennych dostawach dla armii.

Dlatego otoczenie (czytaj WSI)prezydenta Komorowskiego, kiedy ogłoszono projekt rządu Tuska „Inwestycje Polskie”, w którym zapowiadane łupy kształtowały się na poziomie czterdziestu miliardów, nie mogło pozostawić tego bez odpowiedzi. I naprędce wymyślono „polską tarczę antyrakietową”, która miała być odpowiednikiem owych „Inwestycji Polskich”. Tych samych, które minister Sienkiewicz w przypływie alkoholowej szczerości wdzięcznie określił jako „ch, d i kamieni kupa”. Prezydent zażyczył sobie na tarczę jedynie piętnastu, no góra dwudziestu miliardów, ale przecież to dopiero pobieżny szacunek na pierwsze rozdanie.

Co prawda, na wieść o „polskiej tarczy antyrakietowej” rozległ się w społeczeństwie zrozumiały rechot, lecz prezydencki generał Koziej natychmiast wyjaśnił, że to skrót myślowy Komorowskiego: „Prezydent tylko „chciał wskazać, który z priorytetów MON miał dla niego największe znaczenie”. Jednak rechot był o tyle na miejscu, że ten sam obóz rządzący nie tak znowu dawno odrzucił ofertę budowy amerykańskiej tarczy za prezydentury Busha, gdyż Donald Tusk obawiał się, że Putin mu zablokuje posadę w Brukseli. A potem nasi miniaturowi mężowie stanu ocknęli się na moment, próbując tarczę amerykańską jednak odzyskać, ale przyszedł już Obama i zresetował stosunki z Putinem, więc było po tarczy.

Zatem gadka, że Polacy nie gęsi i też dryg mamy do majsterkowania przy tarczy antyrakietowej wywołała całkowicie usprawiedliwiony śmiech na sali. Dowodem na to jest obecna sytuacja – gdy zagraża nam realna możliwość agresji ze strony Rosji, władza w Polsce nawet nie wspomina o polskiej tarczy, lecz rozgląda się za amerykańskimi Patriotami, Tomahawkami, itp. Podobny dowód daje zresztą Kreml, który gwałtownie przeciwstawiał się amerykańskiej tarczy w Polsce, ale jeśli chodzi o polską tarczę, to Moskwa zdaje się mówić – a budujcie sobie choćby dziesięć polskich tarcz!

Teraz więc obóz prezydenta, czyli PO gorączkowo poszukuje za granicą możliwości obrony przed putinowską Rosją, z którą się niedawno jednał we łzawych uściskach i dziękczynnych adresach. Minister Sikorski wzorem znanym skądinąd zapraszał Putina do NATO, a jego ministra Ławrowa stawiał za wzór polskim dyplomatom. I tak się nasza polityka zagraniczna zatacza od płota do płota. Obecnie Komorowski z całą watahą tych swoich kieszonkowych wizjonerów usilnie odkręca niedawne pojednanie z kagiebistą. Natomiast w międzyczasie, gdzieś tam po cichutku, ściśle tajnie i poufnie, bez zbędnego rozgłosu, partnerstwo służbowo-prywatne robi interesy na „polskiej tarczy antyrakietowej”. Czyli, gdzie się człowiek nie obróci, to tylko  ch, d i kamieni kupa…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.