Sensacyjne zapiski z kartek Bronisława Komorowskiego!

Fot. Profil Bronisława Komorowskiego na FB
Fot. Profil Bronisława Komorowskiego na FB

Urodziłem się w czerwcu 1952 r., właściwie w pierwszej połowie czerwca, a konkretnie 4 czerwca, w Obornikach Śląskich. W czerwcu dlatego, że było już ciepło,  a ja lubię, gdy jest ciepło. A dlaczego w Obornikach Śląskich, to nie wiem. Być może mama była tam przejazdem, a ja najwidoczniej podróżowałem razem z nią. A w 1952 r. dlatego, że moja starsza siostra Maria urodziła się trzy lata wcześniej, a młodsza Halina trzy lata później, co daje system 3-0-3, czyli tak jak dywizjon 303, więc łatwo zapamiętać. Dla mnie było więc wolne okienko tylko w 1952 r., żeby zachować regularne odstępy.

Moja mama ma na imię Jadwiga, ojciec miał Zygmunt, dzieci to Elżbieta, Maria, Zofia, Piotr i Tadeusz, a żona ma na imię Anna. To aż osiem imion do zapamiętania, ale gdyby ustawić alfabetycznie, wychodzi AEJMPTZZ. Na karteczce w portfelu mam więc tylko to AEJMPTZZ, choć czasem Zofia myli mi się z Zygmuntem, bo  dwa imiona na „Z” to jednak kłopot. Ale córka Zofia jest jednak sporo młodsza od mojego ojca Zygmunta, więc gdy już to skojarzę, idzie gładko. Choć problem polega na tym, że i ona, i on to najbliższa rodzina, więc te „Z” się mieszają. Tak jak w wypadku moim i moich sióstr, moje dzieci przychodziły na świat w regularnych odstępach, więc wystarczy zapisać 0-2-2-3-3 (suma 10), żebym się połapał jak to było, czyli, że przychodziły na świat w latach 1979, 1981, 1983, 1986, 1989 i że pierwsze od ostatniego dzieli 10 lat. Oczywiście tak tego nie planowaliśmy, ale po fakcie każdy musi przyznać, że te regularności są piękne i bardzo mi ułatwiają zapamiętywanie. Muszę spytać wróżkę, najlepiej tę, która doradzała Elżbiecie Bieńkowskiej, czy te liczby mają dla mnie jakieś magiczne znaczenie.

Okazuje się, że jestem hrabią. Najpierw myślałem, że to takie przezwisko, bo tak na mnie wołali koledzy z podwórka, ale potem się okazało, że chyba naprawdę. Miałem więc rację, że na odpuście kupiłem sobie kiedyś sygnet. Nosiłbym go do dziś, bo jednak co stary pierścień, to stary, ale palce mi urosły i musiałem sobie kupić całkiem nowy. Ale ten stary przechowuję, bo trzeba szanować tradycję. Niestety za późno przeczytałem, jak to jest być hrabią i ominęły mnie te wszystkie pałace, powozy, służba, podróże, guwernantki. Dopiero jak zostałem prezydentem, dostałem jakieś pałace i służbę. Ale te powozy to już słabe, bo konie pochowane gdzieś pod blachą. I jak teraz tak sobie siądę w pałacu z sygnetem na palcu i popatrzę w lustro, od razu czuję, że jestem kimś. Nie wiem, czy bardziej to czuję z wąsem czy bez, bo staropolszczyzna walczy we mnie z nowoczesnością.

Do podstawówki chodziłem w Pruszkowie i nie spotkałem tam żadnej mafii pruszkowskiej. Albo więc działała ona później, albo jej nie zauważyłem. Po latach koledzy z WSI powiedzieli mi, że ta cała mafia to byli po prostu ich ludzie. Czyli żadnej mafii nie było, lecz funkcjonariusze pod przykryciem. I po co był w latach 90.  ten krzyk, że w Polsce działała mafia? Okazuje się, że to tylko funkcjonariusze pracujący dla dobra Polski. I taka jest prawidłowość. Bo potem ten Macierewicz gadał bzdury, że moi koledzy z WSI to też mafia. A przecież każdy głupi wie, że funkcjonariusze nie mogą być mafią.

Uczęszczałem do ogólniaka im. Cypriana Kamila Norwida. Fajnie się to komponowało: ja - Bronisław Maria i on Cyprian Kamil. Chociaż właściwie to wolałbym być Marian, bo on nie był jednak Kamila. Nie wiem, dlaczego rodzice dali mi tę Marię na drugie. Rozumiem, gdyby to było dwadzieścia lat później, po filmie „Poszukiwany, poszukiwana”, bo tam imię Maria procentowało (procent cukru w cukrze) i pozwalało zarobić na kabriolet. Po latach pytałem o to Janka Rokitę, bo on też jest Maria, ale nie potrafił mi odpowiedzieć. Dopiero teraz pojąłem, że to chodziło o ten gender czy tam inny trans, żebym jednocześnie był i Bronisław, i Maria. I ile to było lat przed Anną Grodzką? A mówią, że nie jestem nowoczesny!

Od kiedy pamiętam byłem harcerzem. I dzięki temu poznałem Ankę, czyli żonę. Bo ona była z kolei harcerką. Śpiewaliśmy wtedy: „Czerwona róża, biały kwiat, tarara,/ Czerwona róża , biały kwiat./ Wędruj, harcerko, harcerko, wędruj./ Wędruj, harcerko, ze mną w świat. (…) Zawędrowali w ciemny las, tarara,/ Zawędrowali w ciemny las./ Tutaj harcerko, harcerko tutaj,/ Tutaj harcerko, obóz nasz”. No to założyliśmy z Anką obóz. A potem jakoś się tak porobiło, że było nas za mało, żeby być drużyną, więc coś tam pokombinowaliśmy i nam się skład powiększył. Chyba to się wiązało z jakąś harcerską sprawnością, ale o szczegóły nie warto pytać, bo to było dawno i już nie pamiętam.

Studiowałem historię. To znaczy tak mi się wydaje, bo już tego wszystkiego nie pamiętam - jako że to historia. Polegało to na tym, że wciąż nam mówili o przeszłości. Ale ile można żyć przeszłością? Toteż nie dziwota, że to wszystko zapomniałem. Po latach Anka mi przypomniała, że jej tatuś, urzędnik państwowy z sercem (bijącym) zajmujący się bezpieczeństwem Polaków, za co mianowano go podpułkownikiem, pomógł mi napisać jakąś pracę magisterską. Miała tytuł: „»Bunt« gen. Żeligowskiego jako koncepcja rozwiązania problemu wileńskiego”. Nie pamiętam, co to był problem wileński i kto to był Żeligowski. Pamiętam tylko, że teść Dembowski (vel Dziadzia) miał wybitną wiedzę o przeszłości i bardzo mi pomógł tę pracę ogarnąć, tak że powstała w 11 dni. Teść nawet przepisał mi ją na maszynie, bo po latach pisania meldunków szło mu to błyskawicznie. Okazuje się więc, że po wojnie nawet za komuny w urzędach pracowali wybitni fachowcy. Niestety teścia zwolnili jacyś wredni antysemici w 1968 r., ale, jak widać, jeszcze długo po tym wydarzeniu zachował wszelkie kwalifikacje, jak na podpułkownika przystało. Tak samo teściowa. Mogła pracować na rzecz bezpieczeństwa państwa jeszcze długie lata, ale przez wrednych antysemitów w wieku 39 lat została emerytką.

Po tym, jak teraz piszę różne „w bulu” i „nadzieji” nikt by się nie domyślił, że byłem dziennikarzem. A byłem, choć krótko. Pisanie to nie było jednak moje powołanie. Dziś mam od tego różnych swoich Nałęczów czy Kuźniarów. Zamiast pisania wolałem czyny, z tym że dawni koledzy mojego teścia i teściowej pod koniec lat 70. kompletnie tego nie rozumieli i zaciągnęli mnie przed sąd. Zrozumieli to dopiero kilkanaście lat później ci w zielonych mundurach. Ale ten miesiąc więzienia w 1980 r. okazał się bardzo cenny. Mogłem potem Kaczorowi machać tym przed nosem, tym bardziej że sądził mnie jego późniejszy pupilek Andrzej Kryże. Te głupole od Kaczora nawet nie potrafili mi wyciągnąć, że moi teściowie to była część tej resortowej rodziny, co tatuś Kryżego - Roman, który skazał na śmierć rotmistrza Witolda Pileckiego. Potem już poszło gładko: „Solidarność”, pół roku internowania w Jaworzu i miałem rewelacyjne papiery na III RP. Po latach nawet koledzy z WSI mi gratulowali, bo tacy Kuroń czy Michnik musieli się nasiedzieć po kilka lat. I żaden z nich nie został prezydentem.

Teraz sobie nawet nie wyobrażam jak mogłem być szefem gabinetu Olka Halla w rządzie Mazowieckiego czy tylko wiceministrem obrony w rządach Mazowieckiego, Bieleckiego i Suchockiej. Że ja się wtedy na to zgodziłem? No, ale doświadczony teść podpułkownik już wtedy nie żył, więc nie miał mi kto doradzić. Przyszli jacyś ludzie, zaproponowali, to wziąłem. Nawet mi do głowy wtedy nie przyszło, że musieli mieć w tym jakiś długofalowy plan. Kurczę, sam się nie poznałem na własnym geniuszu. A oni już chyba wtedy wiedzieli, że nadaję się na najwyższe stanowiska. Są jednak dobrzy ludzie na tym świecie, którzy potrafią nami pokierować, gdy sami jeszcze nie wiemy, co ważnego jest nam przeznaczone. A ja nie jestem niewdzięczny, więc teraz mogę im odpłacić dobrem za dobro. Teraz łatwo zrozumieć, skąd u mnie ten szacunek dla munduru. A Antek Macierewicz miał jakąś obsesję na punkcie tych wybitnych ludzi, z oddaniem służącym krajowi, a nawet kilku krajom. Ale dlaczego ograniczać pole działania ludziom wybitnym? Kompletny bezsens. Nie ma ludzi bardziej godnych zaufania i bardziej honorowych. Na przykład taki generał Dukaczewski czy jego żona Magda, moja tłumaczka. Oni nawet lepiej i szybciej niż ja sam wiedzą, co powinienem powiedzieć i zrobić.

Tak, to ja i moi przyjaciele wyrolowaliśmy Donalda. Po wyborach w 2007 r. powiedziano mi: idź do Donalda i powiedz mu, że zgadzasz się być marszałkiem Sejmu. Zrobiłem to, a Donald zbaraniał. Zaczął się miotać, ale przyjaciele doradzili, żebym zwyczajnie wyszedł. I po dwóch dniach widzę Donalda, a on mówi: „dobra, masz to”. Spotykam tych przyjaciół, a oni rozbawieni mówią coś o tym, że złożyli Donaldowi propozycję nie do odrzucenia. Nawet nic nie musiałem robić. I potem tak samo było 10 kwietnia 2010 r. oraz w czerwcu i lipcu 2010 r., gdy wygrały mi się wybory prezydenckie. I po co mi było to przyjmowanie w 2007 r. jakichś pułkowników, którzy oferowali mi stałą kartę do czytelni z raportami? Wystarczyło poczekać i te raporty same do mnie przyszły. Chociaż nie, właściwie to nie pamiętam, czy je czytałem. Tyle czytam, że nie muszę pamiętać. Ważne, że przeczytali ci, co powinni. W razie czego powiedzą, co trzeba robić. Mam tylu oddanych przyjaciół, że gdy tylko potrzebuję rady, zaraz się ktoś zjawia jak dobra wróżka. To niesamowite. Potem człowiek sam z wielką radością i entuzjazmem chce się odwdzięczyć.

Naprawdę nie wiem, co strzeliło do głowy Putinowi i Miedwiediewowi, żeby psuć świetne stosunki i przyjaźń zadzierzgnięte w 2010 r. Tacy znakomici rozmówcy: życzliwi, wyrozumiali, pomocni. Miało się wrażenie, że rozmawiając z nimi słyszy się własne myśli. A potem jakieś dziwne zachowanie i kłopot. Na szczęście mam Kuźniara, który robi te wszystkie wygibasy, a ja mogę zachować dystans i poczekać aż wrócą dobre, stare czasy.

Muszę pamiętać, żeby z pewnym wyprzedzeniem wysyłać Kozieja czy Nałęcza do robienia wpisów w różnych księgach pamiątkowych. Bo potem mi wyciągają jakieś błędy ortograficzne. Podpis mam już tak przećwiczony, że błąd zdarza mi się może raz na dziesięć prób. Jeden z drugim sobie myśli, że jak człowiek pisze, to ma czas na sprawdzanie, czy nie robi błędów. W końcu ważna jest treść, a ja już mam to tak obcykane, że nawet sam nie muszę rozumieć tego, co piszę. Wiadomo, że skoro to ja piszę, to jest ważne i ma sens. Wystarczy potem sprawdzić w „Gazecie Wyborczej” czy TVN. Jeszcze nigdy nie znalazłem tam nawet wzmianki, że piszę czy mówię bez sensu. Czasem myślę, żeby pójść w większe formy - jak Czerczil (piszę fonetycznie, żeby mi się nie pokićkało). Ktoś mi mówił, że on dostał jakiegoś Nobla czy Oscara. Ja tam nie celuję tak wysoko (żeby nie wyszło, iż ślepy snajper i nie trafił), ale na jakąś Nike u Adama mógłbym liczyć na pewno.

Mówią mi różni ludzie, żeby zrobić to czy tamto, bo idą wybory prezydenckie. Tylko po co? Zawsze kiedy tego potrzebowałem, wszystko przebiegało tak jak powinno. Czy ja muszę o wszystkim wiedzieć, co dotyczy np. wyborów? W pałacu wszystko, co powinno robi się samo, to i z wyborami tak będzie. Mam być prezydentem na drugą kadencję, to będę. Po co mi zaśmiecanie pamięci kolejnymi rzeczami? Naprawdę nie muszę wiedzieć, dlaczego wszyscy wszystko chcą dla mnie robić. Niech wykonają swoją robotę, a ja potem zrobię to, co należy. Jeszcze nie wiem, co to będzie, ale na pewno się dowiem. To mówiłem ja, Komorowski Bronisław, prezydent drugiej klasy.

———————————————————————————————————-

Zachęcamy do kupna bardzo ciekawego numeru tygodnika „wSieci”! A w nim m.in. o powrocie słynnej serii „Sensacje XX wieku”, modelu wychowywania dzieci, który już od przedszkola przysposabia je do wyścigu szczurów oraz o nowym kursie polityki Grecji.

Najnowszy numer „wSieci” w sprzedaży od 9 lutego br., także w formie e-wydania. Szczegóły na http://www.wsieci.pl/e-wydanie.html.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.