Ewa Kopacz odnosiła ostatnio tak gigantyczne sukcesy, że musiała się na jakiś czas schować, żeby jej nieporadność nie rzucała się zanadto w oczy. Jej wizyta w Paryżu 30 stycznia to też oczywiście ucieczka, bo ta podróż nie ma najmniejszego znaczenia. Równie dobrze mogłaby pojechać w ukochane przez Donalda Tuska Dolomity i porozmawiać z narciarzami na stoku. Sukcesy Ewy Kopacz to przede wszystkim porozumienie z górnikami, które niczego nie załatwiło oraz kompromitacja najbliższego otoczenia pani premier, co zaowocowało dymisją trzech osób, w tym rzeczniczki rządu. Ewa Kopacz schowała się, bo tak jej doradził, a właściwie nakazał Donald Tusk. Zrobił to niejako rutynowo, bo twierdzenie, jakoby Ewa Kopacz była samodzielnym podmiotem polskiej polityki, niezależnym od Tuska, to baśnie z mchu i paproci.
Także Europa już wie, że w Polsce rządzi osoba, która w polityce zagranicznej niczego nie może i nie ogarnia, więc stosownie do tego jest traktowana. Unijni przywódcy mają przecież szczegółowe dossier polskiej premier „ja jako kobiety”, napisane przez dyplomatów i tajne służby, więc nie zamierzają się wygłupiać. Czas jest w polityce cenny, no może z wyjątkiem tej prowadzonej przez PO. Donald Tusk też to wie, zatem postanowił schować swoją polityczną wybrankę. Sam zresztą też znikał, kiedy nie wiedział, co zrobić bądź wtedy, gdy narobił głupot. Ale Tusk w czasie zniknięć przeważnie poddawał się neurolingwistycznemu programowaniu (NLP), po którym z nową werwą i całkiem skutecznie robił Polakom wodę z mózgu.
Ewę Kopacz też namówiono na treningi z NLP, ale jak mi doniosły wiewiórki z KPRM, trenerzy wyrywali sobie włosy z głowy, bo pani premier nie dała się niczego nauczyć. Było nawet gorzej, bo podsuwane jej schematy powtarzała w tak karykaturalnej formie, że zaproszeni na te ćwiczenia zaufani pracownicy w roli widzów dostawali totalnej głupawki. I gdyby nie to, że przy szefowej rządu trzeba się jakoś zachowywać, tarzaliby się po dywanie z uciechy. Donaldowi Tuskowi NLP pomagało w trudnych momentach, Ewie Kopacz tylko mąci w głowie. A innego pomysłu na odbudowanie morale szefowej rządu na razie nie ma. Sama pani premier zdaje sobie powoli sprawę, że coś z nią jest nie tak i zaczyna mieć permanentnego doła. Wcześniej wyładowywała się na innych, teraz podobno często płacze. Ale też oczywiście nadal wybucha, tylko że od jakiegoś czasu nikt się już tych wybuchów nie boi.
W pracy kancelarii pani premier panuje obecnie atmosfera z brytyjskiego serialu „Allo, Allo!”, czyli jest jak w Café René. Rozbieżności są tylko w kwestii tego, jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Ewa Kopacz. Bo pasuje i do roli Carmen Artois, żony głównego bohatera, właściciela kawiarni, i do jej matki Madame Fanny, i do Niemki Helgi Geerhart, i do Herr Otto Flicka, i do porucznika Huberta Grubera. A frakcje w PO, które wpływają także na pracę kancelarii i samej pani premier jako żywo przypominają różne odłamy francuskiego ruchu oporu, które głównie walczyły z sobą. I do tego ruchu oporu idealnie pasuje metoda kadrowa Ewy Kopacz, czyli nominowanie psiapsiółek, złośliwie zwanych „dziewczynkami”. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że w rządzie psiapsiółek odgrywana jest już większa komedia niż w „Allo, Allo!”.
Donald Tusk jest niemal codziennie bombardowany w Brukseli wiadomościami o tym, co się dzieje w rządzie, czyli na planie „Allo, Allo!”. Ma też wciąż telefony od samej pani premier, która niezmiennie zadaje mu leninowskie pytanie „Czto diełać” (co robić?). Najpierw próbował jej coś radzić, ale gdy dodzwonili się do niego także jego dawni trenerzy NLP i opowiedzieli, jak przebiega nauka z Ewą Kopacz, doradził jej ukrycie się. Problemem jest to, że Ewa Kopacz nie może wytrzymać w ukryciu. Tym bardziej że Michał Kamiński i Sławomir Nitras (w mniejszym stopniu niż „Misiek”) opowiadają jej, że tylko mały krok dzieli ją od doskonałości, więc wciąż się wyrywa, żeby coś robić i gdzieś się pokazywać.
Wszystkie wpadki i ekscesy pani premier wynoszą na zewnątrz ludzie Grzegorza Schetyny i Cezarego Grabarczyka. Oni sami są nieutuleni w żalu, że Ewa Kopacz tak się męczy i oferują siebie jako jej lepszą alternatywę. Łatwo sobie jednak wyobrazić, że Polska rządzona przez Cezarego Grabarczyka (jako premiera i szefa PO) byłaby równie śmieszna i groteskowa jak ta z Ewą Kopacz. Z Grzegorzem Schetyną nie byłoby może bardzo śmiesznie, ale groźnie na pewno. Wszak to człowiek, o którym od 20 lat mówi się, że „nie wybacza nigdy”. Dodając do tego jego nieskładny i mało profesjonalny sposób funkcjonowania w roli szefa MSZ, byłoby i strasznie i śmiesznie. Może więc jednak lepiej mieć Kopacz za premiera i klimat z „Allo, Allo!” niż Grabarczyka i „Alternatywy 4” czy Schetynę i „Rodzinę Soprano”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/231917-tusk-ratowal-kopacz-neurolingwistycznym-programowaniem-ale-wyszla-z-tego-katastrofa