Józefa Oleksego znał każdy dziennikarz zajmujący się polityką, ale nie będę udawał: znałem go lepiej niż wielu dziennikarzy, lubiliśmy się. Dzwoniłem do niego po raz ostatni w wigilię Bożego Narodzenia. Usłyszałem głos jak z zaświatów. A jednak bardzo się starał być do końca serdeczny i miły.
Poznałem go w Sejmie pierwszej kadencji (1991-1993). Politycy SLD byli wtedy w ogóle sympatyczni, i trudno było nie widzieć w tym ich recepty na powrót do politycznego mainstreamu. Ale na ich tle Oleksy wyróżniał się. Mocną głową, ale czymś jeszcze. Czym? Humorem, ciekawością świata i ludzi o innych biografiach i innych systemie wartości.
Początkowo nawet pewnym autodystansem. To ostatnie potem trochę zatracił – jako marszałek Sejmu czy premier stał się dziecinnie czuły na punkcie swojego prestiżu. Nie rozmawialiśmy przez kilka lat po aferze Olina – był przekonany, że dziennikarze się na niego uwzięli, nie widział swojej winy w dwuznacznych kontaktach z Ałganowem.
W moim przekonaniu, patrząc z dystansu, był w 1995 ofiarą intrygi ludzi Wałęsy, co nie znaczy, że nie widać cząstki jego odpowiedzialności. Tej afery tak naprawdę nigdy przekonująco nie wyjaśniono.
Potem znowu zaczął odgrywać dla różnych ludzi, w tym dla mnie, rolę przewodnika po świecie postpeerelowskiej polityki .Trudno sobie wyobrazić drugą taką sytuację, kiedy lubiło się człowieka z całkiem innego świata. Człowieka otaczającego się dziwnymi, nieraz marnymi postaciami , broniącego swojej peerelowskiej przeszłości, widzącego historię ostatnich lat diametralnie inaczej niż ja go widziałem.
Kiedy ja w latach 80. ,manifestowałem na ulicach Warszawy, on obserwował te manifestacje z okna Komitetu Centralnego. Chyba nawet zgadało się kiedyś co do jakiejś konkretnej demonstracji. Ostatnio nasz spór był już trochę rytualny, ale w latach 90. żywy i bolesny.
A jednak powtórzę: był ciekaw ludzi innych niż on i jego koledzy, słuchał bez zacietrzewienia krytyki własnych wyborów życiowych. Powiem więcej, ciągnęło go zawsze w stronę ludzi prawicy.
Może poza okresem afery Olina zagadywał najtwardszych ZChN-owców, świetnie mu się dyskutowało z braćmi Kaczyńskimi, do których miał słabość. Bywał chwalony przez ludzi odległych od swego kręgu. Lech Kaczyński nazywał go przed 2005 rokiem „najlepszym polskim premierem”, przy czym nie chodziło mu naturalnie o kierunek polityki rządu Oleksego, ale o techniczną sprawność. Warto to jednak odnotować. Reprezentując partię generalnie mającą kłopot z rozpoznaniem i obroną polskiego interesu, próbował rozumować jak państwowiec.
Sądzę, że tak naprawdę pasował do prawicowych wartości. Oddzieliły go od tych środowisk wybory młodości, o których sam powiedział w pożegnalnym wywiadzie z Robertem Mazurkiem, że były podyktowane oportunizmem. W tym przypadku ten oportunizm, choć zapewnił mu dostatnie życie, szczególnie się nie opłacił, bo ustawił go w miejscu niewygodnym z punktu widzenia jego najbardziej elementarnych odruchów. Oleksy rzeczywisty to tradycyjny Polak, nawet trochę narodowiec.
Znalazł się jednak w bloku obrony peerelowskich biografii. Nie będę go idealizował – widziałem go też parę razy jako dygnitarza wydającego polecenia ludziom marniejszym od siebie. Mam świadomość jego nigdy do końca nie wyjaśnionych związków z peerelowskimi służbami.
Jeśli jednak powiem, że widziałem też twarz Józefa Oleksego, człowieka bezinteresownego, dobrego, chcącego pomóc ludziom, to pewnie ci co wiedzieli w nim tylko „komucha” nie uwierzą. Ale tak po prostu było.
Miał dużo zdrowego rozsądku w ocenie własnej formacji i może za mało odwagi żeby o tym otwarcie mówić. Rozmowa z Aleksandrem Gudzowatym była jednak podsłuchana. Kiedyś jeszcze skorzystam z jego ciekawych spostrzeżeń i opiszę rozmaite zabawne sytuacje z tym związane. Ale musi upłynąć jeszcze trochę czasu.
Po 2005 roku nie dał się wciągnąć w maszynerię „przemysłu pogardy” – za co jestem mu szczególnie wdzięczny. Nie przeszedł naturalnie na stronę IV RP, zbyt wiele sentymentów i interesów łączyło go z własnym obozem. Ale będąc coraz bardziej komentatorem a nie uczestnikiem zdarzeń, starał się mówić spokojnie i bez jadu, tak charakterystycznego dla różnych polityczno-medialnych nagonek. Lubił nas, „prawicowych dziennikarzy”, i okazywał to. Był bodaj jedynym historycznym liderem SLD traktowanym nieufnie i niechętnie przez „Gazetę Wyborczą”.
Od lat nieobecny w Sejmie, odsunięty od różnych centrów decyzyjnych, walczył z chorobą przyjeżdżając do studia Polsatu News w fatalnym stanie. Mam wrażenie, jakby gościł tam jeszcze wczoraj.
Kiedy umiera człowiek ci życzliwy, masz wrażenie, jakby umarła cząstka ciebie samego. Józef Oleksy był mi życzliwy. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/228969-lubilem-jozefa-oleksego-odmawiam-dzis-za-niego-wieczny-odpoczynek