„Dziki” styl urzędowania Tuska w UE i „kacykowski” Bieńkowskiej kompromitują Polskę

fot.PAP/EPA
fot.PAP/EPA

Desant do Brukseli byłego premiera i pani wicepremier uświadomił, jak bardzo unijne standardy odbiegają od arogancji, pomiatania ludźmi i wielkopańskości rządów PO w kraju.

Tusk i Bieńkowska w Brukseli zaczęli źle, ale była nadzieja, że będzie lepiej. Bo ich funkcje to przecież wizytówka Polski w Unii. Na razie jest wyłącznie gorzej i ta tendencja wydaje się trwała. Do Brukseli wysłaliśmy premiera i wicepremier rządu, a więc osoby z samych szczytów elity władzy. W dodatku politycznie osoby bardzo doświadczone, bo przez siedem lat na urzędach. I to doświadczenie było brane pod uwagę przy wysuwaniu kandydatury Donalda Tuska i przy akceptacji Elżbiety Bieńkowskiej na unijnego komisarza. Tym większe musiało być zaskoczenie - zarówno w Brukseli, jak i w stolicach państw członkowskich - tym, że w Warszawie wszystko jest jednak inne.

Donald Tusk zaczął źle, bo na pierwszej konferencji, tuż po decyzji szefów rządów państw UE o jego nominacji, nie był przygotowany na rozmowę po angielsku. A po polsku mówił ogólnikowo i bez cienia pomysłu na sprawowanie funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej. Złe przyjęcie przez dziennikarzy próbował zagadać dowcipasami, które nikogo nie śmieszyły, a raczej żenowały. Już jako oficjalny szef Rady, po angielsku mówił, ale równie bezbarwnie jak kilka tygodni wcześniej po polsku. I w stylu znanym z Warszawy uciekł przed dziennikarzami, odsyłając ich do telewizyjnego wywiadu, co zostało przyjęte jako wyraz arogancji i lekceważenia. Urzędowanie na serio Tusk zaczął natomiast od przygotowania kuriozalnego dokumentu na szczyt UE (18 grudnia). Kuriozalnego, bo ogólnikowego, mało zrozumiałego i koncepcyjnie tak minimalistycznego, że kompletnie bez wyrazu i cienia idei. Jeśli to miała być zapowiedź nowego stylu Polaka, to przeraziła brukselki personel, zamiast go pozytywnie zaskoczy . Elżbieta Bieńkowska też zaczęła źle - podczas przesłuchania w Parlamencie Europejskim odpowiadała po polsku, na okrągło, często z powodu niewiedzy zagadując pytających w gimnazjalnym stylu. Nie wiadomo do kogo miała pretensje i nie była w stanie ukryć nadąsania rozkapryszonej księżniczki. Polskie okołorządowe media odtrąbiły wielki sukces, ale unijni eksperci wylali natychmiast na ich głowy wiadra zimnej wody, uznając wystąpienie Bieńkowskiej za słabe, a ją samą oceniając z ogromną rezerwą i zdziwieniem, że tak kiepsko sobie radzi. Właściwe urzędowanie była wicepremier rozpoczęła wprost katastrofalnie, wypowiadając się o doświadczonych, profesjonalnych urzędnikach w Brukseli, jak o jakichś PRL-owskich złogach.** To natychmiast skłoniło pracowników do protestu adresowanego na ręce szefa Komisji Europejskiej. Natychmiast zauważono skłonność Bieńkowskiej do wielkopańskich zachowań, pomiatania ludźmi i jej ogromną pretensjonalność. W Brukseli wywołało to szok, bo tam praktyk w stylu komunistycznych kacyków czy postkomunistycznych arogantów jednak się nie spotyka.

Unijna biurokracja to nie są dobre wzorce, jeśli chodzi o racjonalność działania, jednak nie można tym ludziom zarzucić braku profesjonalizmu (w ramach tego, co mają do zrobienia) czy urzędniczej rzetelności. Na tym tle styl sprawowania funkcji przeniesiony przez Tuska i Bieńkowską z ich wspólnego rządu musiał być szokującym doświadczeniem. W wypadku Tuska urzędowanie polegało na zajmowaniu się nie tym, co istotne i nie w takim wymiarze jak było trzeba. Do tego dochodziło odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę, kompletne nieprzejmowanie się kalendarzem, akcyjność, improwizacja i zmienność decyzji. Tymczasem w Brukseli trzeba po prostu solidnie urzędowa, czyli przestrzegać procedur, negocjować , ustalać i nieustannie poprawiać dokumenty oraz stanowiska. I tak robił Herman van Rompuy, wychowany i wykształcony w zupełnie innej kulturze urzędniczej niż desant znad Wisły. W Polsce Tusk nigdy nie musiał solidnie pracować, a urzędnicy w Brukseli nie przypuszczali, że w państwie członkowskim UE może istnieć jakiś „dziki” sposób urzędowania, gdzie nic nie jest pewne, a sam szef nie wie, czego chce.

Na „dziki” i anarchistyczny styl urzędowania Donalda Tuska nałożył się „kacykowski” i wielkopański sposób sprawowania funkcji przez Elżbietę Bieńkowską. Urzędnicy nie tylko z jej brukselskiego biura przecierali oczy ze zdumienia, że można traktować ludzi jak pańszczyźnianych chłopów czy wręcz niewolników. A wszystko przez to, że w Polsce tak było można, bo przecież jaśnie pani rozdzielała unijne miliardy i każdy, kto jej podpadł, musiał obejść się smakiem, gdy chodziło o zatwierdzanie wniosków oraz projektów czy rozdzielanie reklam i ogłoszeń do mediów. W Polsce można było traktować pracowników jak dworaków i służących, bo jaśnie pani decydowała o tysiącach miejsc pracy i losie tysięcy rodzin. W Polsce znoszono fochy i humory jaśnie pani Elżbiety, zaś w Brukseli natychmiast zauważono, że to standardy bantustanu, a nie demokracji.

Najważniejszą lekcją z początków urzędowania Tuska i Bieńkowskiej w Brukseli jest uświadomienie Polakom, że przez rządy PO są traktowani jak prole z powieści Orwella „Rok 1984”. Że „dzikie” standardy Tuska i „kacykowskie” Bieńkowskiej to w UE absolutne kuriozum i aberracja. W Polsce było to i jest przełykane (rządy Ewy Kopacz niczym się nie różnią), bo po doświadczeniach PRL wielu ludziom się wydaje, że tak powinno być.

Tymczasem są to absolutnie skandaliczne antystandardy, które nawet w konfrontacji z nudną, ale solidną i szanującą ludzi brukselską rutyną wydają się kuriozalne, darwinowskie i dalekie od wszelkiej kultury. Dopiero eksport tuskobieńkowskich antystandardów do Brukseli uświadamia wielu Polakom, na jakie godzą się upokorzenia i dziadostwo. Ciekawe, jak długo jeszcze?

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.