Po moim tekście opisującym, gdzie leżą błędy strategii PiS, głos zabrała Joanna Lichocka, a po niej Ewa Stankiewicz. Streszczając: Lichocka uznała, że jestem zbyt mało radykalny i sieję defetyzm, ale z kolei Stankiewicz przez swój radykalizm oddaje usługi drugiej stronie; Stankiewicz natomiast uznała, że oboje z Lichocką się zaprzedaliśmy i oznajmiła:
W tej piramidzie normalności gdzie Ty Joasiu i Łukasz Warzecha zajmujecie niepoślednie miejsce, mam wrażenie, że na samym szczycie uśmiecha się Michnik, Żakowski i Paradowska.
Ciekawe, czy pojawi się jakiś kolejny radykał, dla którego nawet Stankiewicz będzie częścią systemu opresji. To całkiem możliwe, bo droga radykalizmu nie ma punktu końcowego.
Ten trójgłos jest charakterystyczny i symbolizuje odmienne podejścia do obecnej sytuacji. Na skraju jest Ewa Stankiewicz, która oznajmia, że „trzeba krzyczeć”. Stankiewicz już dawno wyszła z roli dziennikarki, stając się działaczką. Jej wybór, ale też od tego momentu jej materiały trudno traktować w kategoriach dziennikarskiego profesjonalizmu. One mają służyć sprawie. O ile jednak pozostają rzetelne, wciąż są warte poznania.
Tu jednak pojawiają się wątpliwości dwojakiego rodzaju. Po pierwsze – Stankiewicz, ni mniej ni więcej, ale deklaruje otwarcie, że nie zamierza „kalkulować”. Czyli, mówiąc wprost, zamierza się nadal kierować emocjami nieskażonymi namysłem nad skutkami własnych działań. Pisze:
W przeciwieństwie do tego jak określasz mnie Joasiu, nie jestem żadnym prawicowym dziennikarzem, zwłaszcza jeśli Ty zaliczasz się do tego grona wraz z nieocenionym Warzechą Łukaszem. Nie jestem też politykiem. Staram się mówić to co myślę bez kalkulacji politycznych, które zresztą jak dotąd przynoszą same klęski.
To jest postawa bardzo niebezpieczna – nie dla państwa czy nawet nie dla establishmentu III RP, ale dla Sprawy, którą jest oczyszczenie i naprawa państwa. Bowiem dla establishmentu, który do tej naprawy dopuścić nie chce, Ewa Stankiewicz i jej podobni to współpracownicy idealni. Nie trzeba ich nawet zadaniować, sami z siebie wykonają zadania, nie bawiąc się w myślenie.
Dla Stankiewicz świat jest prosty: jeśli ktoś nawołuje do kalkulowania i rozsądku, jest elementem systemu („Zwracam się do Joasi Lichockiej i do Łukasza Warzechy, którego »czujność etapu« jest nieoceniona. Zwłaszcza on zawsze stanie na medialnej ściance dumny z tego, że może zabłysnąć swoją normalnością na tle skompromitowanych oszołomów”.). W logice Stankiewicz nie istnieje inna wstrzemięźliwość w działaniach, niż wynikająca ze współpracy z systemem.
Druga wątpliwość dotyczy samego oglądu rzeczywistości przez pryzmat narastającego szaleństwa radykalizmu. Polska jest dzisiaj krajem pod wieloma aspektami przypominającym Słowację epoki premiera Mecziara, pod innymi może nawet Ukrainę prezydenta Janukowycza. Ale to nie są porównania, satysfakcjonujące emocjonalnych radykałów w rodzaju Ewy Stankiewicz. Dla nich Polska jest już pod okupacją.
Co interesujące, w swoim tekście Stankiewicz przytacza w kilku punktach wątpliwości dotyczące sposobu przeprowadzania wyborów i są to w ogromnej większości wątpliwości całkowicie uzasadnione. Problemem jest, jakie wnioski dotyczące działania radykałowie chcą z tego wysnuwać. Dla przykładu: jeżeli faktem jest – a jest, co słusznie stwierdza Stankiewicz – że w rozpatrywaniu protestów wyborczych sądy są wyjątkowo tolerancyjne, to należałoby spytać panią Stankiewicz, czy naprawdę sądzi, że może to zmienić, okupując spontanicznie siedzibę PKW? Ja wiem, że to bardzo niepopularne, co napiszę, ale owszem, można by to zmienić w następujący sposób: najpierw należy zdobyć władzę, a więc większość w Sejmie, czego nie da się zrobić okupacjami ani nawet marszami, ale przekonaniem do siebie dodatkowych przynajmniej 10 proc wyborców; potem należy stworzyć nową komisję kodyfikacyjną przy ministrze sprawiedliwości, która opracuje zmiany w kodeksie karnym, w tym dotyczące przestępstw przeciwko wyborom i sposobu procedowania w tych sprawach; jednocześnie trzeba wypracować mechanizm daleko idącej zmiany w środowisku sędziowskim, czegoś w rodzaju ukrytej weryfikacji. Trzeba to w dodatku zrobić tak, żeby zapewnić sobie wsparcie choćby części środowiska sędziowskiego, a więc trzeba umieć do tego środowiska dotrzeć, bo z całym walczyć się nie da. Do tego potrzeba już dużego sprytu, a nie radykalnych pokrzykiwań. One mogą tu tylko zaszkodzić. Chyba że interesują nas jedynie moralne zwycięstwa.
O ileż mniej efektownie to brzmi od deklaracji Stankiewicz o tym, że „trzeba krzyczeć”. O ileż to trudniejsze niż wejście z drzwiami do siedziby PKW albo nawet pokrzyczenie na demonstracji o „Komoruskim” i „zamachu w Smoleńsku”.
Stankiewicz pisze też, że ona nie jest politykiem, więc nie musi kalkulować. Oczywiście, nie ma obowiązku kalkulowania ani nawet myślenia, ale w takim razie warto byłoby przynajmniej rozumieć, że spełnia się rolę pożytecznego idioty.
Głos w dyskusji zabrał też Stanisław Janecki, pisząc swego rodzaju pochwałę radykałów. Staszek napisał:
Nie chodzi oczywiście o radykalizm, który byłby czystym wariactwem czy destrukcją, lecz o radykalizm aksjologiczny. A taki wymaga odwagi, stanowczości czy zdecydowania w działaniu. O prawo do takiego radykalizmu upomniała się na przykład na łamach wPolityce.pl Ewa Stankiewicz. Jeśli spojrzymy na to, jak opozycja, a potem »Solidarność« walczyła z komuną i potrafiła z nią wygrać, w ogromnej większości było to zasługą radykalizmu aksjologicznego, czyli zbudowanego na wartościach. W tamtych czasach komuna robiła bardzo dużo, żeby opozycję i krytyków władzy maksymalnie skonformizować, aby społeczeństwo zamieniło się w zbieraninę oportunistów. Wszelki radykalizm nazywano wtedy podpalaniem Polski, kontrrewolucją i w ogóle wszelkim złem.
Niestety, Janecki miesza tu kategorie i postawy. Radykalizm Stankiewicz jest właśnie tym spod znaku wariactwa, choć może i jest w tym element radykalizmu aksjologicznego. On jednak zostaje bardzo skutecznie przykryty przez wariacką formę działania. Ta wariacka forma bierze się z zamierzonej bezrefleksyjności.
Z kolei proste przeciwstawienie radykalizmu aksjologicznego konformizmowi jest po prostu fałszywe. To dychotomiczna logika, którą chce się posługiwać Stankiewicz, ale jest niewiele mająca wspólnego z rzeczywistością. Wystarczy sięgnąć niedaleko wstecz, aby dostrzec, że takie myślenie prowadzi w ślepą uliczkę. Nie trzeba nawet uciekać się do mojego ulubionego okresu XIX wieku, gdy bezmyślni radykałowie wywoływali powstania, skutkujące zsyłkami, rekwizycjami i osłabieniem pozycji Polaków w zaborze rosyjskim, a inni budowali w tym czasie ośrodki przemysłowe albo – jak w Wielkopolsce – spokojnie tworzyli polskie instytucje samopomocowe i finansowe, które następnie stanowiły solidne oparcie przeciwko germanizacyjnym działaniom zaborcy. Mówiąc w uproszczeniu – Wielkopolska nie była radykalna aksjologicznie. Ze skutkiem o niebo lepszym niż radykałowie aksjologiczni z Królestwa Polskiego.
Ale to w wieku XIX. W XX, w PRL-u, świat też nie był czarno-biały poza ewidentnymi przykładami zeszmacenia się i zaprzedania. Nawet demokratyczna opozycja działała metodami dalekimi od radykalnych, mieszcząc się w narzuconym systemie, bo taki był warunek skuteczności. Joanna Lichocka słusznie diagnozuje sytuację, pisząc: „Dobrze, że na tydzień przed drugą turą Jarosław Kaczyński zapowiedział demonstrację na 13 grudnia – trochę rozpalone głowy ostudził. Ale bez względu na skalę nieprawidłowości i fałszerstw wyborczych Polacy na masowy bunt nie mają ani ochoty, ani społecznego potencjału – większość z tych, którzy mogliby dokonać rewolucji jest dziś na zmywaku w Londynie czy Berlinie. Żadnego drugiego majdanu w Polsce nie będzie (abstrahując od tego, że sam majdan nie należy do naszej tradycji politycznej, to tradycja kozacka, ukraińska)”. Tego dowodzi zresztą także dzisiejszy marsz, który zgromadził według różnych szacunków od 50 do 70 tys. ludzi. To niemało, ale żeby mówić o potencjale społecznego buntu, trzeba by pod hasłami „sfałszowania wyborów” zebrać przynajmniej pół miliona ludzi. W tekście Joanny Lichockiej uderza jednak następujący fragment:
Ci [publicyści], zapraszani do mainstreamowych mediów dokładnie po to, by głosili to, co głoszą – PiS nie ma żadnych szans, ponosi kolejną porażkę z rzędu, a najgorsze błędy popełnia lider PiS, który o zgrozo wciąż nie chce ustąpić. Wprost czy w sposób bardziej zawoalowany słyszeliśmy to od nich przed wyborami i w trakcie kampanii. Nie zbija ich z tropu nawet fakt głoszenia oczywistych andronów – Łukasz Warzecha z portalu wPolityce.pl i tygodnika „W Sieci” ogłaszał przed wyborami w Warszawie, że Jacek Sasin nie ma żadnych szans i że nie przejdzie nawet do drugiej tury. Teraz głosi klęskę PiS i opowiada już z dużą pewnością siebie, że kandydat PiS na prezydenta Andrzej Duda nie ma żadnych szans na sukces w wyborach prezydenckich. Cóż, wypadałoby pogratulować wizjonerstwa, gdyby miało ono, prócz chęci błyszczenia w mainstreamie (niektórzy stosują taktykę gry na dwie strony: jeśli dziś jest wtorek lub piątek, atakuję PiS, w środy i czwartki PO), jeszcze jakieś realne podstawy do stawiania tak kategorycznych sądów. Tymczasem dziś, prócz propagandystów Platformy, nikt nie twierdzi, że Bronisław Komorowski ma pewną wygraną, a wielu ekspertów twierdzi, że Duda na tle obecnego prezydenta wypaść może więcej niż dobrze. Bronisław Komorowski ma pewnie przy tym większe szanse na zwycięstwo, ale co będzie za sześć miesięcy, nie wiemy. Mam świadomość oczywiście, że Łukasz za tych kilka zdań krytyki będzie głośno i wielokrotnie protestował – chciałabym tylko, by nie traktował tego jako ataku na siebie, tylko zwrócenie uwagi, jaką funkcję pełni. I nie chodzi mi o to, by nie krytykować PiS – jak zwulgaryzuje zaraz te słowa ten i ów polemista (zwłaszcza dotknięty krytyką). Ale żeby nie powtarzać wytartych sloganów. I (niestety) działać jak w PRL. Mieć świadomość, że nie jesteśmy w normalnych warunkach. I że także wobec nas, dziennikarzy, którzy nie chcą podporządkować się postkomunie, wymagania są inne – nie pozwalajmy na to, by naszymi rękami przekazy dnia obozu władzy docierały do opozycyjnego elektoratu i były dlań wiarygodne, bo ludzie wiarygodni dla tego elektoratu je powtarzają. „Gdzie nie możesz »Wyborczej«, Warzechę wyślij” – z takim zdankiem spotkałam się na jednym ze spotkań. Dlatego o tym piszę.
Jest w tym fragmencie kilka dość niepokojących stwierdzeń. Po pierwsze – założenie, że publicysta nie powinien przedstawiać swoich prognoz – może mylnych – o ile jest to w sprzeczności z potrzebami partii opozycyjnej. W przypadku wyborów w stolicy pomyliłem się o tyle, że Jacek Sasin okazał się kandydatem orkiestrą. Sam – bez większej pomocy partii – zorganizował kampanię na tyle skuteczną, że w drugiej turze uzyskał bardzo przyzwoity wynik. Ale przegrał. Drugie miejsce nie jest tu nagradzane. Co do Andrzeja Dudy podtrzymuję swoją opinię, bo nie mam zwyczaju kształtować jej w zależności od czyichkolwiek potrzeb: tak, Duda wybory przegra, choć stawiam, że uzyska dobry wynik i wejdzie do drugiej tury.
Po drugie – założenie, że opinie publicystów zawsze odpowiadają na ich prywatne potrzeby. Kto chce „błyszczeć w mainstreamie”, ten krytykuje PiS. Powinienem chyba uznać, że kto w takim razie chce błyszczeć w mediach opozycyjnych, które tworzą już całkiem spory obszar, ten nigdy o PiS nie napisze złego słowa, a przeciwnie – zawsze będzie wieszczył wielkie sukcesy i zwycięstwa, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. I gotów byłbym wskazać osoby, które – ma wrażenie – takimi właśnie potrzebami się kierują. Mam rację?
Po trzecie – co znaczy: „nie jesteśmy w normalnych warunkach”? Czyli jak, jako dziennikarze, powinniśmy się zachowywać? Tak, są koledzy, którzy swoje opinie temperują w zależności od zapotrzebowania – z obu stron konfliktu. Ja nie mam tego zwyczaju. Przypomina to trochę dylemat, jaki pokazał Pierre Boulle w powieści „Most na rzece Kwai” (a potem David Lean w świetnym filmie). Tam w warunkach obozowych zderzają się dwie postawy. Rzekomy komandor Shears kombinuje, przekupuje, a zarazem pogrąża się w abnegacji, żeby w końcu uciec. Pułkownik Nicholson cytuje konwencję o traktowaniu więźniów wojennych, znosi z godnością drakońskie kary wymierzane przez Japończyków, zmuszając ich w ostateczności do ustępstw, a na koniec dyscyplinuje swoich żołnierzy, bo zadana przez Japończyków praca ma być wykonana wzorowo.
Komu kibicować? Do mnie zawsze najbardziej przemawiała postawa Nicholsona. Jeśli w warunkach szczególnych nie postaramy się zachować zasad przyniesionych z normalnego świata, koniec z nami. Dlatego właśnie nie przyjmuję argumentacji Lichockiej. Nie widzę żadnego powodu, aby dopasowywać swoje poglądy, oceny i prognozy do którejkolwiek z partyjnych linii, szczególnie że – jak tłumaczyłem wielokrotnie – wyznacznikiem są dla mnie właśnie moje poglądy na poszczególnego sprawy, a nie partyjne sympatie.
I wreszcie rzecz ostatnia, która poniekąd stała się podstawą całej dyskusji. Przypominałem wielokrotnie: żeby zmienić kraj, trzeba wziąć władzę. Władzy nie bierze się poprzez uliczne demonstracje, okupacje ani poprzez dostarczanie sobie nawzajem komfortu, jaki daje przebywanie wśród ludzi z podobnymi poglądami. Wybory wygrywa się poprzez docieranie do tych, którzy otrząsają się z niechęcią, słysząc bardziej radykalne sformułowania i którzy na co dzień są wychowani na mainstreamowych mediach. Szeroko pojmowana prawica w swoich uniesieniach ma niestety niezmienną tendencję do uznawania za powszechne tego, co działa jedynie w jej własnym kręgu.
PiS jeśli chce zmienić kraj (nie oceniam teraz pomysłu na tę zmianę) musi po prostu zdobyć większość w Sejmie. Nie wygrać wybory, ale zdobyć większość. A do tego potrzeba ok. 45 proc. głosów. Obawiam się, że nie uda się ich zyskać ani metodą Stankiewicz, ani Lichockiej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/225824-stankiewicz-lichocka-i-pulkownik-nicholson-ten-trojglos-jest-charakterystyczny-i-symbolizuje-odmienne-podejscia-do-obecnej-sytuacji