Jarosław Kaczyński postanowił pójść na całość, określając w Sejmie wybory wprost jako sfałszowane. Niestety, w ten sposób prawdopodobnie przekreślił możliwość przeciągnięcia sporej grupy wyborców umiarkowanych, mających wątpliwości co do rzetelności wyborów, na swoją stronę. Lub przynajmniej wzbudzenia w nich wątpliwości co do jakości systemu politycznego, firmowanego przez PO i PSL.
W ciągu tygodnia oczekiwania na oficjalne rezultaty wyborów (szczegółowych nie mamy nadal) część polityków krytycznych wobec całego procesu stosowała bardzo istotne rozróżnienie: nie mówili oni o wyborach „sfałszowanych”, ale o „możliwości fałszerstw” lub o wyborach „zafałszowanych”. Pozornie to niemal to samo, ale różnica jest znaczna.
Wybory sfałszowane – oznaczałoby centralnie kierowane i zaplanowane fałszerstwo. To oskarżenie bardzo poważne, co nie znaczy, że – wziąwszy pod uwagę przebieg wyborów i liczenia głosów – całkowicie nieprawdopodobne. Na to jednak nikt nie przedstawił dowodów.
Wybory nierzetelnie przeprowadzone, fałszowane miejscowo, oznaczają w sumie wybory zafałszowane. Suma miejscowych, niezależnych od siebie i niekoordynowanych fałszerstw może być tak znaczna, że w pod względem skutków będzie w praktyce oznaczała wyborcze fałszerstwo na dużą skalę, jednak bez jakiegoś odśrodkowego mechanizmu sterującego. Warto jednak myśleć o tym, jak sytuacja jest przedstawiana w odbiorze medialnym i jak ją widzą ludzie, o których trwa walka: na co dzień niezaangażowani w politykę i niemający wyrobionych poglądów. Bardzo możliwe, że znaczna część spośród nich spotkała się osobiście z wyborczymi nieprawidłowościami różnego rodzaju. Istnieją jednak bariery psychologiczne, które sprawiają, że o ile przeciętny odbiorca, wyćwiczony w natychmiastowym przywoływaniu bezzasadnych często skojarzeń dotyczących opozycji, jest w stanie pogodzić się z konkluzją, że wybory nie były rzetelne, a więc i wynik można kwestionować – o tyle trudno mu przełknąć deklarację, że zostały „sfałszowane”. Zwłaszcza gdy nie stoi za tym żaden konkretny i solidny dowód.
Pisałem niedawno, że opozycja powinna przygotować mapę naruszeń przepisów kodeksu wyborczego oraz protestów, składanych w sądach okręgowych. Taka mapa, choć technologicznie nie byłaby przedsięwzięciem skomplikowanym, dotąd nie powstała. Nie istnieje zatem jednolita baza danych, pozwalająca dostrzec choćby skumulowaną skalę wyborczych incydentów różnego rodzaju. Pojawiające się co chwila informacje pokazują, że skala te jest zapewne duża, może nawet bardzo duża, ale nie jesteśmy w stanie ocenić jej liczbowo. Cóż dopiero mówić o centralnie kierowanym sfałszowaniu wyborów.
Prezes PiS zrobił to, co zdarzało mu się wielokrotnie: przestrzelił. W tym konkretnym wypadku wyjątkowo mocno, bo potencjał dla obudzenia części wyborców znacznie przekraczającej pulę zwolenników PiS, był spory. Wynikało to z połączenia sił - jak się okazało, nie na długo - z SLD oraz z powszechności osobistych doświadczeń wyborców, pochodzących spoza elektoratu PiS.
Jest jeszcze jeden problem: skoro Jarosław Kaczyński zdecydował się pójść na całość i zacząć mówić wprost o sfałszowaniu wyborów, to można założyć, że PiS nie będzie już widziało potrzeby, aby na serio zaangażować się w tropienie poszczególnych przypadków nieprawidłowości. Po co, skoro wybory zostały po prostu „sfałszowane”? Tu grają czyste emocje.
Klub Jagielloński uruchomił stronę internetową, ułatwiającą składanie wyborczych protestów. Dołączył do niej następnie petycję przeciwko przewidzianemu w kodeksie wyborczym rychłemu zniszczeniu kart do głosowania. Dziś pojawiła się informacja o oświadczeniu szefa Krajowego Biura Wyborczego Kazimierza Czaplickiego, który zalecił komisjom wyborczym powstrzymanie się od niszczenia kart. Należałoby się skupić na tym, aby w tej właśnie sprawie wywrzeć skuteczny nacisk na wojewódzkie komisje wyborcze. To jednak wymaga spokojnej i żmudnej pracy oraz skoncentrowanego wysiłku, podobnie zresztą jak dokumentowanie i nanoszenie na mapę wyborczych nieprawidłowości i protestów. PiS zdecydował się najwyraźniej na inną drogę - gromkiego pokrzykiwania o wyborach „sfałszowanych” bez dbania o udokumentowanie tej tezy. Zbiera w ten sposób przy sobie swoich twardych zwolenników, ale - jak to już wiele razy bywało - zraża bardziej umiarkowanych potencjalnych sojuszników.
Pierwotnie marsz 13 grudnia miał się odbyć pod hasłem protestu przeciwko wyborczym malwersacjom, nieprawidłowościom i dyletanctwu PKW. Pod takimi hasłami miał szansę zgromadzić ludzi na co dzień nie sympatyzujących z PiS. Marsz pod hasłem protestu przeciwko wyborom „sfałszowanym” zbierze zapewne tylko twardych zwolenników partii Kaczyńskiego. Szkoda.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/223771-kaczynski-przestrzelil-wybory-sfalszowane-oznaczaloby-centralnie-kierowane-i-zaplanowane-falszerstwo