Komorowski i Kopacz boją się głosu ulicy tak samo jak Gomułka i Jaruzelski

Fot. PAP/Pacewicz
Fot. PAP/Pacewicz

Rządzący przedstawiają legalne manifestacje uliczne jak akty terrorystyczne, które trzeba zwalczać przy pomocy nowego ZOMO. Bo argument ulicy może ich pozbawić władzy.

Wniosek z wyborów samorządowych płynie prosty: wieloma sposobami obecnie rządzący dają do zrozumienia, że poprzez kartkę wyborczą władzy nie oddadzą nigdy. Nie dlatego, że zawsze będą mieli wystarczające poparcie, ale że zawsze znajdzie się sposób, by wynik wyborów był dla nich korzystny. Niezależnie od tego, jakimi metodami zostanie to osiągnięte. Czy to oznacza, że opozycja może walczyć o polityczną zmianę wyłącznie na ulicy? Oczywiście całkiem legalnie walczyć na ulicy, bo wbrew słowom wielu polityków (w tym prezydenta i pani premier), komentatorów, dziennikarzy i akademików wyprowadzanie ludzi na ulice jest w Polsce w pełni legalne, a gwarantuje to artykuł 57 konstytucji.

Opozycja może i powinna korzystać z argumentu ulicy, bo jest on klasycznym w demokracji środkiem nacisku i formą mobilizowania ludzi do politycznej aktywności. Argument ulicy przeraża i paraliżuje obecną władzę do tego stopnia, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i prawnym regulacjom przedstawia się uliczne demonstracje jak zamach terrorystyczny. Tymczasem to kompletna bzdura, nawet gdy podczas niektórych manifestacji i zgromadzeń dochodzi do przypadków łamania prawa. Inna sprawa, ile z tych wybryków jest prowokowanych, także przez władzę. Manifestacje i zgromadzenia (te zgłoszone oczywiście) są pod względem prawnym równoprawną z innymi formą wyrażania poglądów i manifestowania stanowisk.

Osoby oceniające manifestacje w kategoriach terroryzmu tylko się ośmieszają. Oczywiście robią to po to, by organizatorów pokazać jako podpalaczy demokracji, czyli tak samo jak robili to Gomułka, Gierek czy Jaruzelski w wypadku tzw. demokracji socjalistycznej. Oni też bali się głosu ludu, a na demonstrantów wysyłali oddziały ZOMO albo rozjeżdżali milicyjnymi ciężarówkami. I właśnie tak jak towarzysze pierwsi sekretarze KC PZPR zachowują się obecnie prezydent Bronisław Komorowski i premier Ewa Kopacz. Można zrozumieć ich niechęć do wielkich i licznych manifestacji oraz zgromadzeń organizowanych przez opozycję, grupy obywateli czy związek „Solidarność”, bo władza nie jest w stanie zmobilizować nawet kilku tysięcy osób. Przekonaliśmy się o tym m.in. podczas ostatniej prezydenckiej manifestacji w Święto Niepodległości.

Wyprowadzanie ludzi na ulicę jest w pełni legalne, demokratyczne i politycznie doniosłe. A często jest wręcz jedyną formą przebicia się przez mur miękkiego totalitaryzmu, jaki ustanawia władza rządząca dostatecznie długo. I ten miękki totalitaryzm zaczyna żyć własnym życiem, i kierować się własną logiką, co sprawia, że utrzymuje się quasi-demokratyczne status quo. Czasem utrzymuje się on nawet przez kilkadziesiąt lat, czego najlepszym przykładem były rządy Partii Instytucjonalno-Rewolucyjnej w Meksyku. Taki miękki totalitaryzm zagnieżdża się szczególnie często w krajach o totalitarnej przeszłości, gdzie niedemokratyczne praktyki nie zostały ostro oddzielone od demokratycznej formy, która po nich nastąpiła. I ten miękki totalitaryzm odpowiada m.in. za różne cuda nad urną, w których wyniku zmiana władzy jest praktycznie niemożliwa.

Jeśli opozycja czy obywatele ograniczają się jedynie do argumentu ulicy, stają się dość łatwym celem ataków rządowej (żeby nie powiedzieć reżimowej) propagandy. Jako podpalacze i burzyciele demokracji - jak bardzo te argumenty byłyby głupie, nieuczciwe czy naciągane. Ludzie przyzwyczajeni do codziennego karmienia (głównie poprzez telewizję) dużą dawką propagandowych bredni nie zważają na logikę, rozsądek czy stan prawny i traktują te bzdury jak prawdę objawioną. Zresztą duża ich część wie, że to brednie, lecz przyjmuje je w imię obrony swoich przed „podpalaczami” i swej politycznej wiary. Dodatkowo organizatorów demonstracji wpycha się w kanał z etykietką politycznych wariatów i egzotów, co też jest starym argumentem komunistów, szczególnie często praktykowanym w ZSRR. Z tego powodu opozycja powinna szeroko korzystać także z klasycznych form protestu, krytyki, obnażania przekrętów władzy czy podważania legalności i prawomocności jej decyzji i praktyk.

Argument ulicy jest ważny i może się okazać przełomowy, ale równie ważne są dobrze uzasadnione pozwy sądowe, akcje zbierania podpisów i zasypywania protestami organów wszystkich trzech rodzajów władzy. Ważne są akcje bojkotu, swego rodzaju stygmatyzowania autorów przekrętów i tych, którzy ich osłaniają, ważne są interpelacje, akcje edukacyjne, happeningi czy polemiki. Dzięki nim wzrośnie świadomość skali patologii czy znajomość antydemokratycznych działań rządzących. I to w połączeniu z argumentem ulicy może doprowadzić do zmiany i przełomu. Ale to wymaga bardzo wielkiej aktywności i determinacji polityków, znaczącego upolitycznienia sporej części społeczeństwa, by ludzie nie byli tylko mięsem wyborczym. Bez tego nie uda się przełamać społecznej apatii i coraz powszechniejszego przekonania, że nic się nie da zrobić. Da się, tylko trzeba chcieć.

———————————————————————————————

Uwaga!

Super oferta dla czytelników tygodnika „wSieci”!

Zamów roczną prenumeratę tygodnika „wSieci”, miesięcznika „wSieci Historii” lub prenumeratę PAKIET (oba tytuły) a otrzymasz w prezencie książkę historyczną  z oferty bestsellerów wydawnictwa Zysk i Spółka. Oferta ważna do wyczerpania zapasów!

Tylko dla prenumeratorów ceny niższe niż w kiosku o 30%!

Więcej informacji na: http://www.wsieci.pl/prenumerata.html

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych