Pan Stefan melancholijnie przyglądał się jesiennemu krajobrazowi za oknem swojego biura, mieszając powoli łyżeczką herbatę w szklance. Na biurku zadzwonił telefon. Właściwie – zaterkotał, był to bowiem aparat liczący sobie już 25 lat, tradycyjny, pękaty, z tarczą i rzędem kolorowych, dużych przycisków na górze. Jakiś rok temu panu Stefanowi, podobnie jak reszcie członków Państwowej Komisji Wyborczej, zainstalowano nowoczesne aparaty. Miały jakieś wyświetlacze, klawiaturki, tysiąc sygnałów, pocztę głosową i pan Stefan kompletnie nie mógł sobie z tym dać rady. Poszedł więc do magazynu, osobiście wyszperał archiwalny aparat, który doskonale umiał obsługiwać, i zażądał, aby zainstalować go w jego gabinecie.
Teraz nacisnął mrugający przycisk i podniósł słuchawkę, odkładając zarazem łyżeczkę na szklany spodek.
– Tu sędzia Jaworski, słucham – wyrzekł z namaszczeniem ulubioną formułkę.
– Panie sędzio – zachrypiał głos w słuchawce w tonie wyraźnej satysfakcji. – Mamy opóźnienie rozpoczęcia głosowania!
– O! – ożywił się pan Stefan. – Gdzie? Jak?
– W… zaraz, zaraz – zapadła chwila ciszy. – W Kurozwękach Dolnych!
– Gdzie to jest? – spytał rzeczowo pan Stefan.
– No, tego to ja już nie wiem – sumitował się głos. – Gdzieś będzie chyba koło Hrubieszowa.
– Aha – z godnością odrzekł pan Stefan.
– No więc tam otwarcie lokalu wyborczego opóźniło się o całą godzinę – słysząc to pan Stefan aż zatarł ręce z radości – bo komisja szukała stróża, który miał klucze do lokalu. Stróż zapił ze szwagrem poprzedniego wieczora i zamiast w domu, spał u… chwileczkę… starej Kulasowej. No, tak mam tu na meldunku napisane – tłumaczył się głos.
– No dobrze, to już są szczegóły – oznajmił pan Stefan. – Ważne jest, że będziemy musieli opóźnić zakończenie ciszy wyborczej. W całym kraju!
Pan Stefan aż pokraśniał na twarzy. Od razu poczuł miłe mrowienie w lędźwiach. Uwielbiał to. W tym jednym dniu był panem sytuacji. Od niego jednego zależały ramówki stacji. Jego decyzja mogła wtrącić cały kraj w stan drżenia, napięcia i oczekiwania. Już zaczął w myślach układać oświadczenie na konferencję prasową i wyobrażać sobie, jakie to zrobi wrażenie na pismakach. Jak zaczną wydzwaniać do redakcji, jak będą zdenerwowani. To było to. A w przyszłym roku – ho ho! – w przyszłym roku będzie mieć aż dwa albo nawet, jak dobrze pójdzie, trzy takie dni!
Wrócił myślami to zeszłego czwartku. Przypomniał sobie, jak ubrał najgorsze ze swoich ubrań – starą kurtkę, w której pracował na działce, wytarte spodnie, poplamiony kaszkiet, spakował do starej teczki cztery kanapki z szynką i żółtym serem, dwa jajka na twardo i w foliowej torebce trzy ogórki kwaszone, wyszedł cicho z domu z samego rana i rozpoczął wielogodzinną podróż (dwa pociągi i pekaes) do Kurozwęk. Wybrał je, bo daleko, bo nikt go tam nie znał i miejscowość mała, więc i jeden tylko lokal wyborczy, oczywiście w szkole, której jakimś cudem gmina jeszcze nie zlikwidowała. W monopolowym po drodze nabył – przezwyciężając wstyd – dwie półlitrówki.
W Kurozwękach szkołę odnalazł bez problemu. Stróż nie był nawet specjalnie zdziwiony. O nic prawie nie pytał. Upewnił się tylko, czy dobrze zrozumiał: w dniu głosowania ma się rano tak zaszyć, żeby nie można go było znaleźć przez jakąś godzinę i tym samym, żeby punktualne otwarcie lokalu wyborczego nie było możliwe. W zamian dostanie dwa razy po pół litra i… tu pan Stefan trochę się zawahał, ale niech tam – stówkę na dodatek.
Jak widać, wyprawa się opłaciła. Teraz to on, pan Stefan, z którego – dobrze to wiedział – wielu sobie żartuje i nazywa „leśnym dziadkiem”, rządzi i żaden narzekający na komisję pismak nie będzie mógł przed końcem przedłużonej ciszy nawet bąka puścić na temat wyników, bo taką grzywnę dostanie, że się nogami nakryje.
– No! – powiedział do siebie z satysfakcją pan Stefan, tonem Nikodema Dyzmy z serialu z Wilhelmim.
Znów zaterkotał telefon na biurku.
– Słucham, tu sędzia Jaworski – odebrał pan Stefan.
– Panie sędzio – tym to była pani Gienia z sekretariatu.
– Strasznie się tu dziennikarze dobijają. Ja już nie wiem, co im mam odpowiadać.
– Pani Gieniu – z godnością wyrzekł pan Stefan – dziennikarze doskonale wiedzą, a przynajmniej wiedzieć powinni, że członkowie Państwowej Komisji Wyborczej wypowiadają się w dniu wyborów jedynie podczas z góry zaplanowanych konferencji prasowych, a nie na żądanie.
– Ale panie sędzio – biadoliła pani Gienia – oni są strasznie namolni. Mówią, że jakaś strona jest na internetach, na tym, no… jak to się… bejsbuku, że tam piszą, że specjalnie ciszę wyborczą łamią.
– O matko – jęknął pan Stefan. O ile historia z zapitym stróżem i wydłużeniem ciszy była prosta, jasna i zrozumiała, to już wszystkie te sprawy związane z internetami przyprawiały go o ból głowy. A jakoś tak się działo, że dziennikarze coraz częściej i chętniej o to właśnie pytali. „Szczęście, że to jeszcze ten cały wejcbuk, a nie ten drugi, no, ten, kłyter, bo na tym to już się całkiem nie rozumiem” – pomyślał.
– Pani Gieniu, pani mnie połączy z panem Czaplickim – zadysponował pan Stefan. I kawkę mi proszę jeszcze jedną przynieść, taką zalewaną jak zawsze.
Pan Stefan czekał chwilę na połączenie.
– Słucham, Czaplicki Kazimierz – odezwał się głos po drugiej stronie.
– Kaziu, taka sprawa jest – zaczął pan Stefan.
– Podobnież pismaki dzwonią tu masowo, że na internetach gdzieś jakąś stronę zrobili, co specjalnie ciszę łamie. Ty wiesz coś o tym? Ja rozumiem, że to policja niech się zajmie, ale my to musimy jakoś im skomentować, tym pismakom.
– No, coś tam słyszałem – wybąkał niepewnie Czaplicki. – Podobnież na wejcbuku coś tam jest.
– A słuchaj, Kaziu, bo ja w końcu nie mogę zapamiętać. Ten wejcbuk to on na internetach jest, jakoś we środku, czy internety są na wejcbuku?
Chwilę trwało milczenie.
– Mnie to kiedyś wnuczek coś tłumaczył – niepewnie mówił Czaplicki. – Że to jakieś takie strony są, co na internetach każden może sobie założyć. Ja tam nie wiem dokładnie, ale to chyba nie w Polsce jest. Weź może włącz sobie kompiuter i zobacz sam – dodał Czaplicki złośliwie, bo doskonale wiedział, że przykurzony komputer stoi na stoliku w rogu pana Stefana nie uruchamiany od wielu miesięcy.
– No dobra, coś tam wykombinuję – rzekł skwaszony i rozłączył rozmowę. Spojrzał z niechęcią na urządzenie. Wiedział, że mógłby poprosić o pomoc informatyków PKW, ale nie lubił ich i nie miał zamiaru tego robić. Miał poważne podejrzenie, że podśmiewają się z niego za jego plecami. Ale miał w rezerwie pana Władka.
Podniósł słuchawkę.
– Pani Gieniu, czy ma dzisiaj zmianę na dyżurce pan Władek? – spytał. Kiedy sekretarka potwierdziła, poprosił, żeby przysłać go do gabinetu. Po paru minutach wszedł pan Władek, trzydziestokilkuletni ochroniarz w czarnym mundurze.
– Panie Władku, taką prośbę mam – powiedział pan Stefan. – Mnie tam, wie pan, z tymi kompiuterami tak nie za bardzo idzie, a coś muszę na internetach sprawdzić, na wejcbuku.
Pan Władek uśmiechał się przyjaźnie.
– Tam ktoś założył stronę, że łamie ciszę wyborczą. Tak to się też podobnież jakoś nazywa. Pan rozumie, to urzędowa sprawa jest. A informatycy wszyscy zajęci, ten nasz system… No, wie pan – dodał tonem usprawiedliwienia.
– Nie ma sprawy – odrzekł pan Władek, usiadł przy stoliczku z komputerem i zaczął go uruchamiać. Po gabinecie rozszedł się charakterystyczny swąd kurzu przypiekanego na rozgrzewających się komponentach.
Po jakichś dziesięciu minutach poszukiwań pan Władek tryumfalnie oznajmił:
– Chyba mam, panie sędzio! – i wstał od stolika. Pan Stefan zbliżył się do monitora. Spojrzał, zbladł, zzieleniał i aż zatrząsł się z oburzenia. Na górze strony było napisane „Łamiemy ciszę wyborczą. Zagraj na nosie leśnym dziadkom z PKW”. Poniżej w kolumnie widać było kilka zdjęć kandydatów w wyborach, a na samym szczycie kolumny fotek – tak, to był on sam. To znaczy, twarz była jego, doklejona do zdjęcia jakiegoś partyzanta w obszarpanych łachach, z flintą na ramieniu, przemykającego się między drzewami.
– Jak to się przerzuca? – spytał pan Stefan stłumionym głosem. Ochroniarz pokazał mu, jak należy przewijać ekran kółkiem myszy. Potem pokazał palcem miejsce na monitorze.
– O, a tutaj jest, kto tę stronę polubił – wyjaśnił. – Teraz mamy… – przybliżył twarz do ekranu – cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt jeden osób. Panu Stefanowi krew napłynęła do głowy.
– No, już ja ich – wysyczał. – Takie żarty z komisji państwowej. Odechce im się.
Zapowiadał się długi dzień 16 listopada.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/222227-przygody-pana-stefana-kaziu-pismaki-dzwonia-tu-masowo-ze-na-internetach-gdzies-jakas-strone-zrobili-co-specjalnie-cisze-lamie-podobniez-na-wejcbuku