Pompowanie Platformy przez instytucje absolutnie niezależne, aczkolwiek finansowane przez rząd

Fot. YouTube/dr Jacek Kucharczyk, prezes FISP
Fot. YouTube/dr Jacek Kucharczyk, prezes FISP

To Andrzej Gwiazda powiedział dawno temu, że jeśli w terminie, nazwie czy określeniu tkwi logiczna sprzeczność, to kryje się za nim oszustwo. Życie niejednokrotnie potwierdziło tę refleksję. Tamta diagnoza Gwiazdy dotyczyła konkretnie jednoosobowych spółek skarbu państwa, ale przecież innowacyjność „przyjaciół skarbu państwa” trwa ciągle i nie zna granic.

Jednym z największych humbugów współczesności są tak zwane organizacje pozarządowe finansowane przez rząd. Brzmi groteskowo, lecz jest traktowane z absolutną powagą przez „zainteresowane podmioty”. I zawsze - ale to bez wyjątku! – organizacje takie deklarują się w opisach jako niezależne. Wynika z tej logiki, że niezależność to kwestia wyłącznie deklaracji i szlachetnego odruchu serca, a nic do rzeczy nie mają jakieś tam zależności finansowe. Jest to oczywiście wyjątkowo bezwstydne, wręcz krwawe szyderstwo z pojęcia niezależności.

Jacek Kucharczyk, szef Fundacji Instytut Spraw Publicznych dał wywiad do Gazety Sami Wiecie Jakiej. Ta wywaliła tytuł:

Kopacz ma przewagę nad Kaczyńskim. PO wygra z PiS. „Frajerzy” nie zaszkodzą PSL-owi.

Wygląda jakby redakcja posiadła wiedzę tajemną albo chociaż wyniki rewolucyjnych sondaży. Tuż przed wyborami zwycięstwo partii żartobliwie zwanej obywatelską przesądzone, causa finita, nie ma się co napinać – zdaje się sugerować ton i treść tytułu.

Tymczasem w środku kryguje się jedynie ów Kucharczyk, specjalista od spraw publicznych:

Będzie niewielka przewaga Platformy nad PiS, chociaż PO straci w porównaniu z poprzednimi wyborami samorządowymi i pożegna się z władzą w niektórych sejmikach. Zaufanie do liderów będzie decydujące. Kopacz ma jednak przewagę nad Kaczyńskim.

Wygląda więc, że już pozamiatane, skoro kierownik instytutu (a instytut z definicji ma coś wspólnego z nauką, chyba że definicja już nieaktualna) przesądza na korzyść koalicji rządowej. Pomyślałem więc sobie, że warto zajrzeć na stronę takiego mądrego instytutu i zobaczyć, kto płaci za trud naukowców, którzy na dwa tygodnie przed wyborami weszli w posiadanie ich wyniku i bezinteresownie przekazują tę bezcenną wiedzę społeczeństwu za pośrednictwem Gazety Sami Wiecie Jakiej.

Otóż przede wszystkim Instytut Spraw Publicznych deklaruje z namaszczoną powagą, że jest niezależny (a jakże!) i jest „niekomercyjny”. No i misję oczywiście deklaruje, nie jakieś tam szukanie profitów, lecz misję. Bo misja brzmi dumnie. Następnie z tą samą powagą instytut wymienia swoich darczyńców, sponsorów, fundatorów, czy jak tam się dzisiaj nazywa mocodawców trzymających kasę. Wśród nich kilka ministerstw, ale także kancelaria premiera, a nawet ZUS. Tak, ten ZUS zadłużony po uszy wobec skarbu państwa, oszczędzający na rencistach, ale do finansowania spraw publicznych, jak widać bardzo skory.

Jest także kilka instytucji europejskich, trochę ambasad, kilka fundacji. W nazwach niektórych organizacji klasyczne frazy służące do drenowania państwowej kieszeni: a to „otwarte społeczeństwo”, a to „fundusz na rzecz integracji”. A także hasła „wolność” i „demokracja”. I tym podobne wynalazki wymyślone w celu - jak się kiedyś mówiło – żeby ludzie nie wiedziały, gdzie pieniądze się podziały.

Z tym, że wśród programów wymienionych w sprawozdaniu finansowym ISP za rok 2013, lwia część przychodów pochodzi z rządu – MSZ, MPiPS, MRR, MF. Taki dziwny feblik mają te niezależne organizacje, że ich niezależność jest finansowana przez rząd. Co za czasy! - mógłby westchnąć ktoś naiwny.

A już w radzie programowej, w radzie fundacji, po prostu same tuzy niezależności. Jest minister Fuszara, która musi zapewne być niezależna od rządu, w którym obecnie zasiada. Jest Jarosław Kurski, z-ca redaktora naczelnego Gazety Sami Wiecie Jakiej, która aż ocieka obiektywizmem obficie futrowanym przez ogłoszenia rządowe. Jest europosłanka Platformy Obywatelskiej Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, była minister Tuska,  co się niedawno uniezależniła od rządu, przechodząc na odcinek europejski. Mamy tam Mikołaja Dowgielewicza, który już tyle funkcji pełnił z ramienia partii rządzącej, że mu niezależność uszami wychodzi.

W radzie fundacji widzimy takich mistrzów politycznej bezstronności i braku uprzedzeń, jak Marcin Król czy Jerzy Baczyński z „Polityki”. Mamy niezawisłą i bezpartyjną Danutę Hübner, która z ramienia partii obywatelskiej już któryś raz z rzędu została europosłanką. Także neutralny do szpiku kości publicysta i profesor Wojciech Sadurski zaszczyca swoją osobą radę fundacji. I wielu innych równie notabli naszego niezależnego życia politycznego.

W zasadzie brakuje jedynie profesora i posła Stefana Niesiołowskiego, żeby fundacja osiągnęła stan niezależności doskonałej. Kadra instytutu bowiem - jak wynika z powyższych przykładów - unosi się wysoko ponad podziałami i barykadami politycznymi, gdzieś hen daleko od partyjnych swarów i podchodów; absolutnie apolityczna i bezpartyjna aż do ostatniej kropli krwi publicznej.

Pozostaje zatem tylko pogratulować szefowi Instytutu Spraw Publicznych potęgi niezależności i bezstronności, a także hojnych sponsorów z rządu, którzy tę niezależność sowicie wspierają. Pozostaje jedynie retoryczne pytanie, od czego właściwie niezależny jest Instytut Spraw Publicznych?

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.