Kuriozalny przypadek Sikorskiego każe wspomnieć o problemie autoryzacji... Precz z autoryzacją!

Fot. PAP/Jakub Kamiński
Fot. PAP/Jakub Kamiński

Kuriozalny – trzeba przyznać – przypadek Radosława Sikorskiego (gdyby wierzyć zapewnieniom marszałka Sejmu, trzeba by uznać, że jest nieodpowiedzialnym konfabulatorem) każe wspomnieć o problemie w tym kontekście może marginalnym, ale jednak ważnym: autoryzacji. Znamienne, że Sikorski – który przecież doskonale zna sposób działania zachodnich mediów – powoływał się właśnie na jej brak w przypadku wywiadu dla Politico. Tymczasem autor tekstu, w którym znalazły się cytaty z wypowiedzi marszałka, Ben Judah, wyraźnie napisał, że autoryzacja to instytucja całkowicie mu nieznana. „This indeed is not how I operate” – oznajmił zdziwiony Judah na Twitterze.

Za wykreśleniem autoryzacji z prawa prasowego (pochodzącego z 1984 r., bo nowej ustawy nie udaje się skonstruować od lat) opowiada się znaczna część dziennikarzy, a także Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Przeciwko – co mało zaskakujące – są politycy niemal wszystkich orientacji, w tym także z największej partii opozycyjnej. Część publiczności również uważa, że światowe kuriozum, jakim jest autoryzacja, powinno w polskim prawie pozostać. Uzasadniają to niską jakością mediów i nieuczciwością dziennikarzy.

Warto w taki razie przypomnieć kilka najważniejszych argumentów przeciwko autoryzacji.

Odpowiedzialność za słowo. Przepis Ustawy prawo prasowe z 1984 r., poświęcony autoryzacji, mówi (art. 14. pkt. 2.): „Dziennikarz nie może odmówić osobie udzielającej informacji autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi, o ile nie była uprzednio publikowana”.

Innymi słowy – nawet jeśli w wywiadzie cytujemy literalnie wypowiedziane przez rozmówcę słowa, ma on prawo żądać autoryzacji, czyli może je sobie dowolnie zmieniać. Żadnemu politykowi brytyjskiemu czy amerykańskiemu nie przyszłoby do głowy, że miałby poprawiać i zmieniać słowa, które faktycznie powiedział. To świadczyłoby przecież o skandalicznym braku odpowiedzialności za własne opinie. Gdy raz takiego eksperymentu próbował za Obamy skorzystać Biały Dom, musiał się szybko wycofać pod wpływem głośnych sprzeciwów.

Zauważmy przy tym, że ustawa mówi jedynie, iż autoryzacji nie można odmówić. Czyli to rozmówca powinien jej wprost zażądać. Jeżeli tego nie zrobi, autoryzacja nie powinna mieć miejsca. W praktyce to oczywiście tak nie działa. Dziennikarze wiedzą, że gdyby postąpili tak z jakimkolwiek istotnym rozmówcą, nie dostaliby już nigdy żadnego wywiadu. Jakaś tam pani Erbel (patrz niżej) to jedno, ale minister, premier czy ważny profesor to co innego. Więc sami, nieproszeni, uzgadniają detale autoryzacji. Sam oczywiście też tak robię, nie jestem samobójcą. Zmiana tej reguły byłaby możliwa jedynie, gdyby wszystkie media solidarnie i w jednym momencie zaczęły literalnie stosować przepis ustawy.

Dyskryminacja mediów pisanych. Prawo prasowe teoretycznie przyznaje prawo do autoryzacji każdego rodzaju wypowiedzi – również w mediach elektronicznych (jak by to miało wyglądać w praktyce – nie wiadomo). Faktycznie jednak rozmówcy korzystają jedynie z autoryzacji w przypadku wywiadów pisanych. Oznacza to dyskryminację tego segmentu mediów.

Możliwość teoretycznie nieograniczonej manipulacji. Bywa, że autoryzacja ogranicza się do poprawienia faktycznych błędów oraz drobnych uwag redakcyjnych. Ale bywa też – ponieważ prawo prasowe nie stawia tu żadnej granicy – że odpytywany praktycznie przepisuje całą rozmowę na nowo. Każdy dziennikarz prasowy bez trudu wymieni kilka przypadków znanych mu polityków, którzy lubują się w pisaniu wywiadów od nowa.

Tak wyglądała sytuacja w przypadku głośnego niedawno wywiadu egzotycznej kandydatki Zielonych na prezydenta Warszawy, udzielonego „Gazecie Wyborczej”. „GW” opublikowała dwie wersje rozmowy – przed i po autoryzacji. Różniły się radykalnie. W istocie zatem autoryzacja jest instrumentem, pozwalającym rozmówcom ukrywać swoją nieudolność, ignorancję lub po prostu głupotę.

Jeżeli w trakcie rozmowy powstają wątpliwości co do przytaczanych faktów, nic nie stoi na przeszkodzie, aby dziennikarz i jego rozmówca uzgodnili, że te dane sprawdzą i naniosą poprawki. Do tego nie jest potrzebny przepis o autoryzacji.

A co ze złą wolą dziennikarza, której obawiają się zwolennicy pozostawienia autoryzacji w prawie prasowym? Również tu obecny przepis nie jest potrzebny. Wystarczy wprowadzenie do prawa prasowego zasady, że rozmowa powinna być zarejestrowana w postaci elektronicznej, że jej zapis powinien być przechowywany przez określony czas na potrzeby ewentualnego procesu oraz – pomysł do rozważenia – wprowadzenia specjalnej procedury sądowej łatwo i bezkosztowo (to bardzo ważne) dostępnej dla rozmówcy, z zastrzeżeniem, że w razie wyroku niekorzystnego dla medium sprostowanie musi się znaleźć w tym samym miejscu do wywiad. Skonstruowanie odpowiednich przepisów naprawdę nie byłoby trudne.

Problem polega na tym, że prawo prasowe ma formę ustawy, a więc za jego zmiany i uchwalenie nowej ustawy odpowiadają politycy. Znosząc autoryzację, politycy odebraliby sobie jedno z ulubionych narzędzi, które pozwalają im udawać mądrzejszych i bardziej rozgarniętych niż są w rzeczywistości.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.