Nowe święto narodowe! 30 sierpnia: cud w Brukseli! A język się wypoleruje…

fot. Jerzy Wiktor
fot. Jerzy Wiktor

Skala fetowania brukselskiej nominacji Donalda Tuska wskazuje na to, że do kalendarza trafić może święto narodowe 30 sierpnia: cud w Brukseli.

Prawda jednak jest taka, że trudno mówić o cudzie. Przeprowadzka szefa Platformy Obywatelskiej do Brukseli to element scenariusza kariery politycznej Tuska – starannie rozpisanego wiele lat temu przez niego samego.

Tusk nigdy nie pogodził się z przegraną  w wyborach prezydenckich 2005 r. ze śp. Lechem Kaczyńskim. Nie zrezygnował z planu objęcia stanowiska głowy państwa, a jedynie odłożył ten zamiar do momentu, gdy będzie niemal stuprocentowo pewny zwycięstwa. Bo drugiej klęski w prezydenckim wyścigu nie przeżyłby politycznie.

Trudno określić, w którym momencie Tusk dopracował swój plan. W głównym zarysie powstał zapewne już wtedy, gdy lider Platformy torpedował powstanie koalicji PO-PiS. Kiedy został po raz pierwszy premierem – pojawiły się szczegóły. Tusk zaplanował swoją polityczną przyszłość tak, by wycisnąć wszystkie możliwości jak cytrynę.

Stąd jego zaskakująca decyzja z 2010 r., że nie wystartuje w wyborach prezydenckich, dzięki czemu do Belwederu wprowadził się Bronisław Komorowski. Tusk miał już wtedy inny pomysł na swoją karierę – zakrojony na wiele lat, do spokojnej emerytury.

Po co pchać się do prezydentury, skoro najpierw po raz drugi można być premierem, a potem skorzystać z łask Brukseli? W drugą stronę byłoby trudniej. Nawet jeśli wygrałby w 2010 r. z Jarosławem Kaczyńskim (czego nie mógł być pewny) trudno sobie wyobrazić, że po dwóch kadencjach prezydenckich (a na tyle liczy), zostałby jakimś „Van Rompuyem”. Toż to byłaby degradacja.

Co innego teraz – 2,5 roku (a może i 5) na stołku przewodniczącego Rady Europejskiej wymości mu drogę do prezydentury. Gdyby chciał wystartować do niej już w przyszłym roku, musiałby wysadzić z kandydackiego siodła Bronisława Komorowskiego. „Bratobójcza” walka osłabiłaby obydwu graczy.

Lepiej poczekać, w myśl zasady, że co się odwlecze, to nie uciecze. W 2019 roku Tusk weźmie ostatnią pensję w Brukseli (bagatela – 100 tys. zł miesięcznie), a w 2020 r. (w wariancie najkorzystniejszym dla Tuska - po drugiej kadencji Komorowskiego) będą kolejne wybory prezydenckie.

Opromieniony karierą na europejskich salonach oraz „odseparowany od tego całego folkloru i syfu” w kraju - jak zapowiadały taśmy prawdy – Tusk będzie wtedy murowanym kandydatem na głowę państwa. W 2030 r., po dwóch kadencjach prezydenckich, będzie miał 73 lata. W sam raz, żeby przejść na zasłużoną emeryturę, a i po sądach (czym grożą Tuskowi niektórzy politycy) w tym wieku już tak nie ciągają…

Czy tak misternie utkany plan mógłby się popruć na takim szczególe jak niedostateczna znajomość języków obcych, co podnosi wielu komentatorów? Nie wydaje się.

Po pierwsze – Tusk trochę jednak po angielsku mówi. Nie na darmo za pieniądze podatników brał lekcje u „native speakera”, który przychodził do jego kancelarii. Na przeprowadzenie „lektoratów z języka angielskiego i francuskiego dla kadry kierowniczej KPRM poszło w samym tylko 2012 r. blisko 100 tys. zł.

Po drugie – język, jak zapowiedział Tusk wypoleruje się („I will polish my english”). Jutro, w grudniu, po południu…

Po trzecie – Tusk będzie miał w Brukseli dwór doradców i współpracowników złożony z 30 osób, które będą czuwały nad każdym jego krokiem, w razie czego służąc za „pogotowie językowe”.

Wreszcie po czwarte i najważniejsze – mało kogo tak naprawdę będzie obchodziło co i w jakim języku będzie mówił następca Van Rompuya, bo generalnie funkcja szefa Rady Europejskiej jest kwiatkiem do unijnego kożucha.

Tusk może nazywać się „prezydentem Europy”, ale i tak wszyscy wiedzą, że na czele naszego kontynentu stoi kanclerz.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.