Łukasz Warzecha: Jak wybór Tuska może nie zachwycać, skoro tysiąc razy tłumaczyli, że zachwyca...?

PAP/EPA
PAP/EPA

Analiza reakcji na mianowanie Donalda Tuska przewodniczącym Rady Europejskiej jest równie ciekawa co próba przewidzenia dalszego biegu wypadków w tej mocno zmienionej sytuacji politycznej. Gdy tylko wiadomość o wyborze polskiego premiera została potwierdzona, zwolennicy i politycy PO, aktywni w mediach społecznościowych, ruszyli do ataku. A właściwie rozpoczęli dyżur profesora Bladaczki. No bo jak nie zachwyca Gałkiewicza, skoro tysiąc razy profesor tłumaczył, że zachwyca?!

Otóż wybór Tuska ma nas zachwycać i mamy uważać, że to wielki sukces Polski. A jeśli ktoś nie jest zachwycony, to na pewno przez zawiść, zazdrość i – jak to był uprzejmy określić na Twitterze pewien wielbiciel partii rządzącej – „ból dupy”. Ta reakcja jest bardzo charakterystyczna i będzie zapewne częścią narracji, którą wdroży Platforma i przychylne jej media. Przechodziliśmy to już dwukrotnie: przy okazji wyboru Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego oraz przy okazji polskiej prezydencji w UE. Nawiasem mówiąc, widać z dzisiejszej perspektywy, jak niewielkie, by nie rzec: zerowe znaczenie miały te dwa wydarzenia, wbrew całej ówczesnej tromtadracji, która im towarzyszyła.

To znana i często stosowana metoda erystyczna: należy przypisać oponentowi całkowicie niemerytoryczne motywacje, najlepiej niskie, takie właśnie jak zawiść. W ten sposób a priori deprecjonujemy wszelkie jego wypowiedzi i argumenty. „Potępiasz bogactwo, Sokratesie, bo po prostu zazdrościsz bogaczom” – tak można by ten erystyczny chwyt podsumować, parafrazując przykłady podawane przez Schopenhauera w jego słynnej broszurze.

Możemy być pewni, że w najbliższym czasie taka właśnie narracja będzie dominować po stronie, ogólnie rzecz biorąc, rządowej. Trzeźwa, wstrzemięźliwa ocena niewątpliwego osobistego sukcesu Tuska nie będzie możliwa, bo akcja rodzi reakcję. Jedyną możliwą reakcją na karykaturalną wręcz przesadę w wysławianiu tego „historycznego momentu” jest kpina. Mamy już porównania do wyboru Polaka na papieża oraz do znaczenia Jagiellonów w XV- i XVI-wiecznej Europie. Następne może być już tylko porównanie do pierwszego lądowania na Księżycu.

Wydaje się to tak komiczne, że, sądzić by można, nie może się sprawdzać, a jednak działa wobec sporej grupy osób. Ta narracja wykorzystuje zjawisko wcale w Polsce nienowe i doskonale już znane oraz wielekroć opisywane: potworne wręcz kompleksy znacznej grupy naszych rodaków. Te kompleksy nie są wytworem czasów ostatnich. Grały istotną rolę w polskiej polityce co najmniej od XVII wieku, ogromnie ułatwiając wówczas i zwłaszcza w czasach późniejszych – w wiekach XVIII i XIX – robotę mocarstwom, chcącym realizować w Polsce własne interesy. Wystarczy zerknąć do „Pana Tadeusza” i przypomnieć sobie, z jakim namaszczeniem opowiadała Telimena o swoich pobytach w „Peterburku”. Te kompleksy są zaspokajane przez zapewnienia, że „dobrze o nas mówią”, „chwalą nas”, „mamy dobrą prasę”. I odwrotnie – gdy trzeba kimś nastraszyć, jest mowa o tym, że nas „kompromituje w Europie”. Wrażliwość na takie bodźce jest niestety cechą narodów niepewnych siebie i zakompleksionych. Nie mają jej ani Brytyjczycy, ani Francuzi, ani Niemcy.

Bardzo przy tym ważne jest, że powszechnie mylona jest dobra opinia o kraju z jego faktycznym znaczeniem. Dobra opinia uznawana jest za cel sam w sobie, podczas gdy owszem, może ona mieć znaczenie, ale tylko o ile jest walutą, za którą można kupić konkret. Wtedy spełnia swoją właściwą rolę – instrumentu polityki zagranicznej, który służy osiąganiu celów. Jeśli jest uznawana za cel sam w sobie, jest bezwartościowa.

Maria Bnińska, była dziennikarka Głosu Ameryki, pouczyła mnie na Twitterze, że wybór Tuska to wielki sukces Polski, że trzeba bardzo nienawidzić premiera, aby tego nie dostrzegać, oraz że zaprzeczanie tej opinii to świadectwo zaściankowości i niezrozumienia „dużej polityki”. Gdy spytałem, co daje nam nominacja Tuska prócz prestiżu, zamilkła.

Otóż faktycznie, trudno mi uznać nominację Tuska za „sukces Polski” – z paru powodów.

Po pierwsze dlatego, że to nie kto inny, ale właśnie Platforma tak dalece upartyjniła wszystkie dziedziny życia, w tym politykę zagraniczną, że nie ma już możliwości ponadpartyjnego skupienia się wokół jakiejkolwiek sprawy. PiS też nie jest tu bez winy, ale jest to wina nieporównanie mniejsza. To politycy PO już w 2008 r. w sposób zażarty deprecjonowali misję Lecha Kaczyńskiego w Gruzji. Radosław Sikorski mówił wtedy, że poleciał z prezydentem, aby go „pilnować”. Tak wyglądał konsens wokół najważniejszych spraw w polityce zagranicznej Polski w wykonaniu PO. Dziś politycy PO i zwolennicy tej partii domagają się, aby nominację Tuska widzieć w kategoriach sukcesu całego kraju. Nie da się. Jeszcze cztery, trzy lata temu byłbym zdania, że tak właśnie być powinno. Ale już nie dziś.

Po drugie – z tych samych co opisane wyżej powodów nie jest to „sukces Polski” jako całości, ale sukces Platformy i osobiście Donalda Tuska. Nie było wokół jego kandydatury żadnego ponadpartyjnego porozumienia, a szefem Rady Europejskiej został polityk, prowadzący w swoim kraju maksymalnie konfrontacyjną politykę wobec opozycji. Trzeba być zaiste ślepym lub pełnym złej woli, aby domagać się postrzegania tego wydarzenia w kategoriach „sukcesu całego kraju”.

Ostatecznie można by jednak zgodzić się, że to w jakimś stopniu nasz sukces, pod warunkiem wszakże, że można by oczekiwać, iż Polska odniesie z tego powodu jakieś korzyści. Poza, rzecz jasna, „prestiżem” na zagłaskanie kompleksów fajnopolaków. Na to jednak widoki są marne. Z paru przyczyn.

Po pierwsze – ponieważ samo stanowisko przewodniczącego RE oraz umowa wokół tego stanowiska, zawarta przed wyborem na tę posadę Hermana van Rompuya, decydują, że jest to miejsce istotnie prestiżowe, ale bez faktycznego znaczenia. Przewodniczący RE to, upraszczając, organizator spotkań szefów państw. Jego moc decyzyjna jest niemal zerowa i sprowadza się do proponowania agendy spotkań. W przeciwieństwie na przykład do przewodniczącego Komisji Europejskiej – stanowiska o ogromnym faktycznym znaczeniu. I dlatego nikt nigdy nie wspominał o możliwości postawienia na czele Komisji kogoś z nowych krajów członkowskich.

Gdy wybierano po raz pierwszy przewodniczącego RE, starły się dwie koncepcje. Pierwsza głosiła, że ma to być polityk silny i wyrazisty. Druga – że ma to być ktoś bez własnego zdania, kto nie będzie forsował swojej linii. Ta druga koncepcja wygrała w osobie pana „o charyzmie mokrej ścierki”, jak trafnie opisał van Rompuya Nigel Farage. Tusk jest kontynuacją tej polityki. Wbrew tromtadracjom chwalców, polski premier nie dostał tego stanowiska dlatego, że jest osobą znaczącą, ale przeciwnie – dlatego, że nikt się nie obawia, iż będzie próbował narzucić Radzie własną agendę. Jest po prostu nieszkodliwy. Gdyby było inaczej, gdyby Tusk coś znaczył, po prostu by tego stanowiska nie otrzymał. Taka jest logika Unii.

Po drugie – Tusk jest tak naprawdę nominatem Angeli Merkel. To ona promowała go na to stanowisko i prawdopodobnie ona namówiła go do akceptacji tej propozycji. Mówiąc w pewnym uproszczeniu i brutalnie, ale oddając istotę rzeczy – Tusk jako przewodniczący RE jest na pasku Berlina. Berlin zaś realizuje bezwzględnie własny interes, który – co widać jaskrawo przy sprawie Ukrainy – jest w sprzeczności z interesem polskim. Czyje racje Tusk wybierze, jeżeli dojdzie do ich starcia – to pytanie retoryczne, choć bardzo chciałbym się tutaj mylić. Można się też zastanowić, jak zachowywałby się Tusk jako szef RE, gdyby w Polsce władzę przejęła opozycja. Wątpię, aby wykazywał się wówczas lojalnością wobec kraju jako całości.

Po trzecie – nic w dotychczasowej polityce Tuska nie wskazuje, że mógłby on starać się promować polski interes w swojej obecnej sytuacji. Europejska polityka jego rządu była począwszy od 2007 r. uległa wobec „głównego nurtu”. Można oczywiście utożsamiać polski interes z taką właśnie strategią. Jeżeli ktoś jest takiego zdania, być może uzna, że Tusk w Brukseli faktycznie zrobi dla Polski wiele – po prostu nie robiąc niemal nic.

Jest zatem sukces, ale jest to niemal wyłącznie sukces samego Donalda Tuska jako człowieka – i za ten sukces można go tak zwyczajnie po ludzku podziwiać. Nie ma to natomiast nic wspólnego z realizacją polskiego interesu.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.